Artykuły

Paweł Palcat: Teatr może zmieniać ludzi. A to oni zmieniają świat

- Mam nadzieję, że pieniądze z tej nagrody pozwolą mi spełnić jakieś marzenie. Że np. w tym roku w Wenecji będę po raz pierwszy nocował w jakichś ludzkich warunkach. Co roku na przełomie lipca i sierpnia odbywa się tam teatralne biennale. Wielcy tego świata prowadzą warsztaty - aktorskie, reżyserskie, dramaturgiczne. Biorę w nich udział od kilku lat - jako aktor u Thomasa Ostermeiera, jako dramaturg m.in. u Marka Ravenhilla - mówi Paweł Palcat, aktor Teatru Modrzejewskiej w Legnicy, Laureat #WARTO 2017.

Rozmowa z Pawłem Palcatem [na zdjęciu w spektaklu "Maraton/Tren"]

Magda Piekarska: Co cię uruchamia w teatrze?

Paweł Palcat: Jeśli spektaklowi towarzyszy idea, działam jak dobrze naoliwiona maszynka. Jak mam do czynienia z teatrem rozumianym jako rozrywka, po prostu robię swoje. Ale jak coś mnie dotyka osobiście, wyłazi ze mnie dziwna moc.

Bracia Kaczyńscy w "Hymnie narodowym" tak cię dotknęli?

- Jak Przemek Wojcieszek przyniósł ten tekst, byłem rozczarowany. Powiedziałem: chcesz uderzyć, to weź kastet i napierdalaj, a nie muskaj delikatnie po policzku. Z braćmi mocowałem się długo. I nadal jest to dla mnie wyzwanie. Emocje podczas każdego spektaklu są tak nakręcone, że nie widzę schodów, po których schodzę. Inna sprawa, że muszę być gotowy na wszystko - zdarzyło się, że ktoś wyszedł na scenę i mnie przytulił, innym razem ktoś się buntował, zaczął mi dogadywać.

Jarosław Kaczyński początkowo był karykaturą. Chciałem to nawet podkręcić, ale potem zacząłem się zastanawiać, co może czuć facet, który stracił brata, mocował się z chorobą matki, którą musiał przez długi czas oszukiwać, a teraz czuje wymierzone w siebie wszystkie obiektywy. Jak straszliwy to jest ciężar dla jednego człowieka.

Współczujesz mu?

- Tak i może stąd próba zrozumienia, empatycznego podejścia do tej postaci. Można na Kaczyńskiego patrzeć przez pryzmat prostych emocji - nienawiści, zazdrości, zawiści - ale trzeba też pamiętać, że jest to szeregowy poseł, który trzyma w Polsce wszystko za mordę. Napromieniowany doświadczeniem, które pozwala mu być czymś więcej, odczuwać inaczej niż normalny człowiek.

Uważasz, że doświadczenie straty może nas uzbroić? O tym jest też twój najnowszy spektakl, "Maraton/Tren".

- Każdy z nas ma jakieś lęki, fobie, obawy. Ja też miałem swoje. A potem zmarła moja mama. Na początku była rozpacz, zdziwienie, że ziemia się nie zatrzymała, że słońce dalej świeci. Ale potem poczułem, że nie boję się już niczego. To nie znaczy, że jestem teraz silniejszy, że stałem się robotem. Ale wiem, że nawet to, co najgorsze, jest do przejścia, nawet jeśli pozostawi w nas wyraźny ślad, wejdzie nam pod skórę, stanie się częścią naszej osobowości. "Maraton/Tren" opowiada o tym, że śmierć najbliższej osoby nie zrobi z nas supermanów, ale sprawi, że dowiemy się, jak wygląda najgorsze. I w tym sensie wydaje mi się, że trochę wiem, co czuje Kaczyński i że on wie, co mogę poczuć ja.

A bieganie co ci daje?

- Higienę psychiczną. Zacząłem w 1996 roku. Ważyłem 104 kilogramy. Zacząłem się odchudzać, biegać od pół kilometra dziennie. Wróciłem do liceum po wakacjach, podczas których schudłem 40 kg i nikt mnie nie poznał. Wśród nastolatków za taką przemianę można tylko zapunktować, mam więc dobre skojarzenia z bieganiem. Regularnie biegam od 2010 roku. Po śmierci mamy miałem dłuższą przerwę. Do czasu, kiedy usłyszałem rozmowę z Błaszczykowskim - po tym jak jego mama zginęła, po trzech miesiącach wrócił na treningi. Z domu rodziców mam na cmentarz 12 kilometrów. Biegnę przez pola. I ten bieg jest trochę jak rozmowa, trochę jak mantra, taki czas dla mnie.

Co dla ciebie znaczy WARTO?

- Jest potwierdzeniem, że to, co robię, dociera do odbiorców i że ta jakość jest zauważona, trochę na przekór tendencjom, modom, gustom. To jest szalenie ważne, bo w sztuce często się ryzykuje, a każde ryzyko jest obarczone wątpliwościami.

Po gali powiedziałeś, że masz nadzieję, że nie rozdasz tych pieniędzy. Masz takie tendencje?

- Z żadnej z dotychczasowych nagród nic sobie nie zostawiłem. I nie ma znaczenia, ile tego jest. Mam nadzieję, że tym razem będzie inaczej i te pieniądze pozwolą mi spełnić jakieś marzenie. Że np. w tym roku w Wenecji będę po raz pierwszy nocował nie w hostelu, ale w jakichś ludzkich warunkach.

Po co jeździsz do Wenecji?

- Żeby się rozwijać. Co roku na przełomie lipca i sierpnia odbywa się tam teatralne biennale. Wielcy tego świata prowadzą warsztaty - aktorskie, reżyserskie, dramaturgiczne. Biorę w nich udział od kilku lat - jako aktor u Thomasa Ostermaiera, jako dramaturg m.in. u Marka Ravenhilla. Jednocześnie to świetne miejsce, żeby zorientować się, co się dzieje w europejskim teatrze. Jest też aspekt turystyczny - te wszystkie działania odbywają się m.in. w weneckich pałacach, na co dzień niedostępnych. Nigdzie indziej nie mógłbym nawet marzyć o spotkaniu z Willemem Dafoe, czy rozmowie z współpracowniczką Mariny Abramovic. Dla chłopka z Bojanowa to są niewyobrażalne sytuacje.

W Bojanowie był teatr?

- Nie, to małe miasteczko. Ale od dzieciństwa miałem teatr w głowie. Pamiętam pierwsze przedstawienie, grane jeszcze w przedszkolu. To był "Kopciuszek", przygotowany z okazji 350-lecia Bojanowa. Byłem Królewiczem, a mój kolega Marek narratorem. Biedak przed spektaklem dostał takiej tremy, że oświadczył, że na scenę nie wyjdzie. A ponieważ znałem jego tekst na pamięć, opędziłem cały spektakl. Potem były kółka recytatorskie, teatralne, fantastyczny kierownik miejscowego domu kultury, który zabierał nas na świetne przedstawienia, np. do Poznania.

Ale wybrałeś Wrocław. Dlaczego?

- Po drugiej klasie liceum przeniosłem się do wrocławskiej piątki na Grochowej. Miałem 17 lat, kiedy zacząłem prowadzić niezależne życie. No i zachłysnąłem się teatrem - działał już Teatr Pieśń Kozła, chodziłem do Polskiego na spektakle Pawła Miśkiewicza, potem na "Oczyszczonych" do Współczesnego". Seria olśnień, których się nie zapomina.

Do PWST dostałem się za drugim podejściem. Trafiłem na zgraną grupę - Zuzę Motorniuk, z którą uczyłem się w liceum, Magdę Engelmajer, moją przyjaciółkę z Bojanowa, Magdę Skibę, Dominika Krawieckiego. Razem tworzyliśmy Zakład Krawiecki - wówczas, obok Ad Spectatores, to była jedyna scena offowa w mieście. Uważam, że przez podobne doświadczenie powinien przejść każdy adept szkoły aktorskiej. Bo my tam wszystko robiliśmy sami - od roli, przez kostium, rekwizyty, po marketing i promocję. A przy tym był to najszczerszy okres, bo pracowało się dla idei, nie dla pieniędzy. Zdarzały nam się porażki, ale były też chwile triumfu - pamiętam, jak na "Niezidentyfikowane szczątki ludzkie", pierwszy brutalistyczny tekst we Wrocławiu, ludzie walili tramwajami do Leśnicy, a bilety na trzy miesiące do przodu były zarezerwowane. Wracaliśmy do domu o piątej nad ranem, o ósmej musieliśmy być na zajęciach.

Skąd się wzięła na twojej drodze Legnica?

- Z gniewu. Pamiętam numer Notatnika Teatralnego z Erykiem Lubosem na okładce. W środku był tekst Jacka Głomba o wojnie w teatrze. Napisałem do niego kilkunastostronnicowy list o naszej wojnie, prowadzonej przez offową scenę. Były tam błędy, przekleństwa, skreślenia. Jacek się nie obraził, wręcz przeciwnie - zainteresował się nami. Przyjeżdżał do nas na spektakle, na nasze dyplomy. A potem zaproponował nam etaty. To było spełnienie marzeń - na liście teatrów, w których chciałbym pracować, Legnica była w pierwszej trójce.

Naprawdę uważasz, że teatr nie jest w stanie zmienić świata?

- Tak, ale może zmieniać ludzi. A to oni zmieniają świat.

---

* Paweł Palcat, aktor Teatru Modrzejewskiej w Legnicy, współpracuje z offową grupą Układ Formalny, dramaturg, reżyser. Laureat #WARTO 2017 w kategorii "teatr".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji