Artykuły

W kręgu i na obwodzie

Konstatacja banalna - wszyscy żyjemy w kręgu śmierci. Zanurzeni w kolisty czas roku kościelnego, na okrągłej i kru­chej, maleńkiej planecie, jednej z najmniej­szych w bezmiarze kosmosu, wpisani w rytm życia, które umiera od chwili... poczęcia, żyje­my siedząc równocześnie na krawędzi trumny i przy stole obfitości. Ten śmiertelny stan ludz­kiego istnienia - ewangeliczne ziarno, które obumierając dopiero owoc daje - literatura średniowiecza europejskiego opisywała bez emfazy, odczytując jako coś immanentnego a nie obcego naturze ludzkiej, jako stan przejścia, a nie stan niewiadomości.."

Dla ludzi średniowiecza śmierć była stanem... życia, czymś, co prawda, niełatwym do zaakcep­towania, ale normalnym, zwłaszcza w kręgu kul­tury chrześcijańskiej. Człowiek średniowiecza ob­łaskawiał śmierć - ludzie wieku XX natomiast od­suwają ją poza nawias swojego życia, myślenia i poza ramy kultury massmedialnej, kultury będącej w istocie rzeczy kultem nasycenia. A tak kostuchę odsuwając, człowiek współczesny łudzi się, że ją... uśmiercił. Daremnie. Zwłaszcza, gdy telewi­zyjne fikcje bierze się za sens życia. Wtedy tym bardziej śmierć staje się bolesną i niezrozumiałą, gdy, spychana na margines, na obwody widowni światowego multimedialnego cyrku... jednak przy­chodzi.

Dla wszystkich pozostałych, dla tych, którzy nie podlegają multimedialnej obróbce, śmierć po­zostaje wciąż istotą każdej kultury i dobrej sztuki, stawiającej pytanie: wobec czego i po co żyjemy?

Nie wiem, czy dla tych powodów, czy dla in­nych (bo jest ich bez liku) Wiesław Hołdys wybrał średniowieczne teksty i formułę teatru misteryjnego (po części) za przedmiot kolejnej swojej próby teatralnej w Tarnowie, próby, powiedzmy to od razu, z wielu powodów udanej i wzbudzającej zainteresowanie.

"Rozmowa mistrza Polikarpa ze śmiercią...", tekst XIV-wiecznego dialogu misteryjnego, umie­jętnie połączony z kilkoma innymi, stanowi scena­riusz spektaklu bardzo czytelnego, skomponowanego na wzorcu średniowiecznego misterium, w którym, jak przystało na sceniczne zwierciadło, wszystkie stany społeczne mogą się oglądać, gdy nolens volens ze śmiercią tańcują, bez wyjątku i bez odwołania... W bardzo dobrej scenografii (Zbigniew Szumski), Śmierć (Mariusz Szaforz), pozwana do dysputy przez Mistrza Polikarpa (Je­rzy Nasierowski) w cyklu kilkunastu scen: pokazuje dzieje ludzkiego stworzenia, od rajskiego upadku w grzechu, przez zbawienie Krzyżem Chrystusowym, aż po wszelkie ziemskie zwyrodnienia, przez co wyłuszcza powody swojej działal­ności i niezbędności. Śmierć - jako sprawca i in­spirator, i śmierć - jako egzekutor, śmierć - jako wodzirej zabaw i igrców, a także jako dręczyciel, śmierć - jako filozof, bakalarus i jako prostaczek z rozdziawioną gębą spoglądająca na głupotę lu­dzką. We wszystkich tych (i innych nie wymienio­nych) wcieleniach swojej postaci Mariusz Szaforz wykazuje intelektualne i artystyczne wyczucie, swobodę wykonania i dużą gamę aktorskich mo­żliwości w roli przecież na poły komediowej, na poły dramatycznej, a poprowadzonej lekko, ze swadą i czysto stylistycznie. Prawdziwa rzadkość na tej scenie w ostatnich latach.

Do tego poziomu nie był w stanie dostroić się Jerzy Nasierowski, po wielu latach przerwy debiu­tant sceniczny, który z rolą Polikarpa nie bardzo wiedział, co zrobić (nie miał też Hołdys zbyt do­brego pomysłu). Dopiero w ostatnim obrazie, gdy tragizm postaci splata się z prawdą wewnętrzną aktora, daje Nasierowski scenę bardzo przejmującą, wyrazistą i przekonującą. Na debiut - to dużo. Na rolę - za mało.

Na wyróżnienie zasługuje także Ewa Pająk, świetna w kilku etiudach i w całości znakomicie wpasowana w konwencję groteskowo-tragiczną, używająca aktorskich środków z dużą dyscypliną i we właściwych proporcjach oraz Andrzej Jakub­czyk, zwłaszcza za epizod "nauczyciela" i "mnicha".

Natomiast nieporozumie­niem artystycznym jest... mu­zyka (Barbara Zawadzka) grana na żywo, głównie za głośno i głównie niepotrzeb­nie. Odnoszę wrażenie, że re­żyser miał pomysł, żeby zrobić spektakl z "żywą muzyką" je­szcze zanim powstał ten tar­nowski i na siłę tę muzykę doń dołączył, zupełnie nie bacząc na to, że psuje to cały artysty­czny efekt. Może ta muzyka sama w sobie stanowi pewną wartość (i nic ta zła ocena nie ma wspólnego z dobrą jako­ścią pracy muzyków), ale jest wpisana... w spektakl, który jej nie potrzebuje. Wystarcza me­lodia staropolskiego wiersza (najlepiej przez Pająkówną i Szaforza mówionego) i przejmujący śpiew a capella... A jeśli już wspomagany, to najwyżej klar­netem, jeśli fletu nie będzie w pobliżu... czy samą trąbką z tłumikiem.

O fatalnym oświetleniu - już nie będę pisał, ale z bólu wył, bo mi się ciemno robi przed ocza­mi od ciągłego pokrzykiwania: Więcej światła!!, a najlepiej tam, gdzie akurat jest ono potrzebne, a nie tam... gdzie akurat wiszą reflektory. Ileż niezłych scen w tym spektaklu byłoby bardzo dobrymi, gdyby je światłem skontrastować i podkreślić. A w końcu - co to za reżyser i co to za scenograf, którzy pozwalają swój i aktorów wysiłek marno­wać takim oświetleniowym brakoróbstwem?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji