Artykuły

Pęknięta "Zamiana" w Lublinie". Potknięcie

Paweł Wodziński jest reżyserem, którego inscenizacje nie pozostawiają obojętnym. Już jego debiutancki "Woyzeck" podzielił krytyków, którzy wyrażali o nim opinie skrajne, od niemal euforycznego zachwytu Tomasza Raczka, po bezlitosną diagnozę - przedstawienie słabiuteńkie - Andrzeja Wanata. Podobnie było z kolejnymi realizacjami Wodzińskiego. Myślę, że nie inaczej będzie z "Zamianą" Paula Claudela w Teatrze im. J. Osterwy w Lublinie.

Lubelska "Zamiana" jest pierwszą po długiej, trwającej aż dwa lata, przerwie realizacją Wodziń-skiego. Czas ten reżyser - jak powiedział w jednym z wywiadów - chciał wykorzystać na refleksję nad wyborem kierunku dalszej drogi. Wybrał sztukę Claudela, by za jej pomocą dokonać opisu pewnego fragmentu naszej rzeczywistości. Można ów wybór uznać za zasadny. "Zamiana" bowiem - aczkolwiek napisana przed stu laty - jest moralitetem uniwersalnym. Historia, która stanowi warstwę fabularną sztuki, mogła się wydarzyć w dowolnym czasie i miejscu. Także tu i teraz, w Pol-sce, w roku 1997.

Inscenizacja Wodzińskiego sugeruje to aż nazbyt natrętnie. Akcja rozgrywa się na wysypanym brudnym piaskiem placu, na którym stoi przyczepa campingowa będąca domem Marty i Ludwika. Aktorzy ubrani są we współczesne ubrania, jakie widzi się na ulicach przed wejściem do teatru i po wyjściu zeń. Pierwsze wrażenie jest takie, że za chwilę zobaczymy spektakl na wskroś współczesny, inscenizację sztuki napisanej teraz i o nas. Ale wrażenie to trwa krótko. Pryska, gdy na scenie pa-dają pierwsze słowa aktorów. Przekład Jarosława Iwaszkiewicza pisany jest białym wierszem, przystającym do francuskiego oryginału. To jednak powoduje, że poszczególne kwestie aktorów są nie tyle wypowiadane, ile deklamowane. I to właśnie jest przyczyną pęknięcia, jakim naznaczony jest spektakl. Oto bowiem widzimy cztery osoby zachowujące się i poruszające w sposób naturalny, słyszymy zaś kwieciste, podniosłe słowa, jakie zwykło się wygłaszać z wysokości koturnów. Jest w tym jakaś sprzeczność - by nie rzec zgoła - fałsz. I nie ma w tym winy aktorów. Cala czwórka - Jolanta Rychłowska (Marta), Teresa Filarska (Lechy), Andrzej Golejewski (Ludwik) i Krzysztof Malinowski (Tomasz) - wszystkie zadania, jakie stawia przed nią reżyser, wykonuje co najmniej bardzo poprawnie. Może nawet aż nazbyt poprawnie. Gdyby bowiem aktorzy zachowywali się na scenie mniej naturalnie albo gorzej radzili sobie z tekstem - owo wspomniane pęknięcie byłoby mniejsze, a przedstawienie bardziej spójne. Brzmi to paradoksalnie, ale takie właśnie odczucie towarzyszyło mi przez cały czas trwania spektaklu.

Paweł Wodziński zrezygnował w swej inscenizacji z tradycyjnego podziału na scenę i widownię. Publiczność usadzona jest na scenie, flankując z dwóch stron przestrzeń, w której rozgrywa się spektakl. Miało to - jak sądzę - ułatwić nawiązanie ściślejszego kontaktu pomiędzy aktorami a widzami. Nie jest to zabieg ani nowy, ani szczególnie odkrywczy. A w tym przypadku również nieskuteczny. Gdy bowiem nad spektaklem unosi się aura sztuczności, trudno o stworzenie emocjonalnej więzi. Po ostatnich kilku udanych realizacjach Teatrowi im. J. Osterwy przydarzyło się potknięcie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji