Artykuły

Piekło la Norwid

Krzysztof Pankiewicz uczynił na scenie narodową rupieciarnię. Tu echo Wawelu, drzwi katedry, tu pomnik Wiwulskiego, ten z Góry Trzykrzyskiej. To znak, że jesteśmy w narodowym piekle i że dziać się mają rzeczy wielkie. Ale jest ciemno, to znak niechybny, że wszyscy będą poruszać się po omacku. I tak jest w istocie: ton wysoki, melodia tekstu grana nie dość czysto.

Można by to wszystko, rzecz jasna, powiedzieć bardziej elegancko (i pewnie tak się będzie mówić). Że oto na otwarcie nowego dyrektoriatu Sceny Narodowej, w rocznicę Norwidową, premiera "Zwolona", niemal odkrycie po 140 latach - to rzecz godna. Prawda. Godna, ale nudna. A w tym miejscu godzi się przypomnieć, że "teatr dla publiczności jest"... I nie wstydźmy się tego mówić.

Nic wstydźmy się też powtarzać tego, co nie jest opinią fatalną, a prawdą wielekroć zweryfikowaną przez polski teatr, przecież zdolny, przecież twórczy. Norwid - przynajmniej do dziś - okazuje się autorem ateatralnym. Dlatego właśnie, może przede wszystkim dlatego, poszukiwanie nie odnalezionego kształtu scenicznego dla spójnej koncepcji Norwidowego dramatu jest zajęciem pasjonującym. Nic dziwnego, że sięgnęła do Norwida Skuszanka, zapisana przecież pomiędzy pierwszymi inscenizatorami polskiej sceny. Próba niezupełnie się powiodła. Z wielu powodów.

Pierwszy i podstawowy, to swoista hermetyczność tekstu. Najpierw dzięki osobliwości jedynego języka Norwidowego. Potem z powodu licznych aluzji historiozoficznych i skojarzeń literackich. Dalej także - i tego w ogóle nie pamiętają nawet poloniści - z przyczyny powiązań z wydarzeniami politycznymi pierwszej połowy XIX wieku, ale widzianymi raczej oczami hrabiego Henryka z "Nie-boskiej" niż Pankracego. Bliskość tego porównania jest niemała: Krasiński miał w owym czasie przemożny wpływ na niespełna 30-letniego poetę, sterował nim w stronę prawicy, ostrzegał przed rojeniami "socjalizmu i demokracji". To wszystko czyni ze "Zwolona" utwór bogaty jak koncert, wieloznaczeniowy i wieloznaczny.

Trudno jednak szukać w "Zwolonie" programu, pozytywnego wskazania czy choćby sądu nad stereotypami polskiego myślenia. Znaleźć można na pewno negację romantycznego zrywu, ironiczny, sarkastyczny komentarz do wzlotów narodowego ducha, wzlotów donikąd.

Ironia. Tu trudność druga. Jak zagrać ten polifoniczny utwór, aby uchronić ten naczelny ton, tyczący spraw polskich, ale także samego dzieła ("Nie jest to więc dramat wcale emigrancki"... - powiada Norwid w Prologu).

Trudność trzecia tkwi w słabości zespołu Teatru Narodowego. I jest to problem najistotniejszy nie tylko dla tej premiery, ale dla kondycji życia teatralnego w ogóle. Scena Narodowa nie może być teatrem drugiego planu aktorskiego. A tak już prawie jest (poza wyjątkami). Stąd wiele intencji Skuszanki nie mogło być przekazanych, wiele pomysłów zyskało kształt nie nazbyt doskonały. Nie unosi roli sprawiedliwego tułacza Zwolon - miody Tomasz Budyta: jest pusty, płaski I bez wyrazu. Raczej już Jan Frycz, pokazujący się wdzięcznie w obrazie IX, powinien był spróbować sił w tej roli. Powierzenie Prologu i tekstu finałowego Ewie Krasnodębskiej wydaje się także pomysłem dyskusyjnym.

Krystyna Skuszanka nadała swojemu "Zwolonowi" powolne, majestatyczne tempo, narysowała niemało scen wielkiej urody (spisek - echo z Wyspiańskiego). Zadbała nawet o efekty pirotechniczne, które na romantykach niechybnie wywarłyby duże wrażenie. Na współczesnych większe robi malarskie użycie świateł, które niewątpliwie budują nastrój spektaklu. Psują ten nastrój dość skutecznie nieznośne zgrzyty akustyczne, powstające przy odtwarzaniu muzyki z taśmy (technicznie po amatorsku).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji