Artykuły

List z teatru. Trzy premiery

Z wielką aktywnością rozpoczął nowy sezon artystyczny Teatr im. Stefana Jaracza. Impet ten - chwalebny przecież - scena zawdzięcza aż dwum dyrektorom - ustępującym Andrzejowi Rozhinowi i wstępującemu Krzysztofowi Rościszewskiemu. Spróbujmy odpowiedzieć sobie na pytanie, co na dyrektorskim kontredansie zyskała publiczność?

Odbyte we wrześniu trzy premiery to bardzo dużo. Pierwsza z nich - "Cyd" Corneille'a przygotowana została jeszcze pod starymi rządami, chociaż mogliśmy w niej obejrzeć kilku nowych, ale dobrze w Olsztynie znanych artystów. Zanim jednak do tego problemu powrócę, kilka słów o "Cydzie", którego tekst dla potrzeb polskiej sceny przygotował Stanisław Wyspiański, dokonując w oryginale wielu przeróbek. "Cyd" jest utworem dziwnym i jak daleko sięgam pamięcią - zawsze wydawał mi się sztuką nudną i trudną do wystawienia. Tym bardziej zatem zastanawia podjęta przez Andrzeja Rozhina decyzja o zrealizowaniu tego utworu w Olsztynie. Stoi ona w wielkiej sprzeczności z artystycznymi poglądami tego człowieka teatru, ujawnionymi tak zrozumiale w jednym z wrześniowych wydań "Pegaza" w TV. Nie jest bowiem "Cyd" propozycją dla teatru na głębokiej prowincji, nadto mało ambitnego.

Już w pierwszych scenach sztuki zawiązuje się intryga, dzięki czemu wiemy, że Don Diego ma odmienne poglądy niż Don Gomez. W efekcie zamiast planowanego małżeństwa dzieci - Don Rodryga i Szimeny, Don Gomez znieważa Don Diega. W obronie znieważonego ojca staje Don Rodrygo i zabija w pojedynku Don Gomeza. Wszystkie te sprawy są proste i nie sprawiają aktorom większych kłopotów. Zarówno Jerzy Kozłowski (jako Don Gomez), jak i Władysław Jeżewski (jako Don Diego) wygłaszają wprawdzie swoje recytacje tak, jak wymaga tego treść dramatu. Wypowiadane kwestie docierają do widowni jednak tak, jakby dotyczyły zupełnie nieistotnych spraw. Tymczasem idzie o życie, część, przywileje, a więc o dość istotne dla wielmożów wartości, nad którymi tak łatwo nie przeszliby do porządku dziennego.

Stan ten ożywiają nieco Rodrygo (Włodzimierz Matuszczak) i Szimena (Danuta Lewandowska) - para zakochanych w sobie młodych. Talent obojga nie dozwolił poddać się monotonnej koncepcji reżyserskiej i dlatego te dwie role zasługują na wyróżnienie. Także w ich wykonaniu zobaczyliśmy w późniejszych scenach, pełne dramatycznego napięcia sytuacje.

No dobrze, powie ktoś, "Cyd" to przecież klasyka i stała pozycja repertuarowa w teatrze polskim. To prawda. Tak samo jak prawdą jest to, że "Cyda" nie można bezkarnie wystawiać. Jak dotąd mało komu powiódł się ten zamysł, a z całą pewnością nie powiódł się on reżyserowi olsztyńskiego przedstawienia Bernardowi Fordowi - Hanaokce, który tekstu najpewniej nie zrozumiał bądź zrozumiał go opacznie. Jest przecież coś w długim i nudnym "Cydzie", co zasługuje na szacunek, jest elegancki język, są pięknie skonstruowane spięcia dramatyczne, jest wreszcie budowany z maleńkich cegiełek wielki gmach dramatu, który wykazuje, że zewnętrzne życie ludzi często nie ma nic wspólnego z ich życiem wewnętrznym.

Szimena kocha nadal zabójcę swego ojca - Rodryga. Kocha go tak dalece, że na wieść o jego śmierci w pojedynku z Don Szansem (Zbigniew Kaczmarek) szaleje z rozpaczy. Tak samo później szaleje z radości, kiedy okazuje się, że Rodrygo nie poniósł szwanku i że może Szimenę poślubić.

Występująca gościnie w roli Infantki Pola Raksa nie miała ani łatwego, ani wdzięcznego zadania. Znając tę aktorkę z ciekawych ról teatralnych nie zaryzykuję stwierdzeniem, że wypadła słabo. Nie o to mi idzie. Problem nie leży także w tym, że piękna i dobra artystka nie mogła sobie z rolą Infantki poradzić. Jak mniemam Pola Raksa dostosowała się do kiepskiej gry reszty zespołu i tak już pozostało.

Kolejną niezbyt udaną rolę Elwiry stworzyła Janina Bocheńska, która wprawdzie pozbyła się towarzyszącej innym kreowanym przez nią rolom maniery, ale rozminęła się z reżysera i własnymi intencjami. Elwira miała być w "Cydzie" Kassandrą, ową wróżką, która przepowiada los, ale także próbuje nań wpływać. Tymczasem Janina Bocheńska zjawiała się na scenie i znikała z takim samym skutkiem, jakby jej wcale nie było.

Eleonorą, towarzyszką życia Infantki była Maria Meyer, której epizodyczna rola zasługuje na zapamiętanie. Aktorka ta potrafiła dostosować się do sposobu gry Poli Raksy nadspodziewanie łatwo i wdzięcznie.

Po kilkuletniej przerwie powrócili na olsztyńską scenę, właśnie rolami w "Cydzie", Stanisław Siekierski i Ryszard Machowski. Pierwszy z nich był Don Ferdynandem Pierwszym Królem Kastylii i tak jak w życiu panował na scenie, drugi zagrał dworaka Don Ansa. Trudno byłoby twierdzić na podstawie obydwóch ról w "Cydzie", że powrót to był udany. Należy zatem poczekać na następne premiery z udziałem tych aktorów.

Do reżyserskiej koncepcji Bernarda Forda-Hanaoki nawiązał scenograf Ryszard Grajewski tworząc oprawę ascetyczną i prostą.

Premiera "Cyda" trwała kilka godzin. Reżyser wykazał więc szacunek do autorskiego tekstu, co w dobie powszechnych przeróbek i skrótów wydaje się być dziwnym. No cóż, by może moda właśnie się zmieniła, bo gdyby jednak się nie zmieniła - właśnie tekst "Cyda" nadaje się do obróbki reżyserskim ołówkiem.

W dwa tygodnie później miała miejsce premiera wystawianej dorocznie bajki dla dzieci. Tym razem teatr zaproponował naszym pociechom "Pierścień i różę" Williama M. Thackeraya, dziewiętnastowiecznego powieściopisarza angielskiego. Spektakl ten ma wiele wspólnego z "Cydem". Jego pierwszym trudnym do pokonania grzechem jest czas trwania. Dzieci, nawet te starsze, z trudem wytrzymywały ponad trzygodzinne przedstawienie.

Wypada, podobnie jak przy omówieniu "Cyda" postawić pytanie dlaczego teatr sięgnął po ten właśnie tekst. Historia opowiedziana przez Thackeraya nie wyróżnia się w literaturze dla dzieci i młodzieży niczym szczególnym. Mamy tu do czynienia z typowym dla bajek schematem: w dwóch sąsiadujących ze sobą królestwach rządzą uzurpatorzy, a prawowici władcy nie żyją. Na dworze króla Paflagonii przebywa jednak książę Lulejka - syn nieżyjącego władcy tego kraju. Pokojówką królewny Angeliki natomiast jest Różyczka - jak się okaże później księżniczka i prawowita dziedziczka tronu królestwa Krymtatorii Władcy uzurpatorzy są oczywiście źli, królewicz Lulejka jest szlachetny, zaś Różyczka to skromna i pełną wdzięku panienka.

Akcja bajki zawiązuje się jednak w zupełnie innym miejscu, które - nie wiadomo dlaczego -nie zostało przez reżyserów Andrzeja Rozhina i Janinę Bocheńską wyeksponowane. W "Pierścieniu i róży" niezwykle ważną rolę spełniają dwa rekwizyty - właśnie pierścień i róża.

W jednej z licznych scen z palca księżniczki Angeliki zsuwa się pierścień zaręczynowy, który ofiarował jej Lulejka. Jest to pierścień czarodziejski i każdy, kto włoży go na palec, staje się piękny. Tak stało się z hrabiną Gburią-Furią, w której, nieoczekiwanie zakochał się młody Lulejka i natychmiast odkochał, kiedy hrabina podarowała pierścień ubogiej wówczas Różyczce.

W każdym razie chodzi o to, że losy pierścienia powinny być w sztuce elementem decydującym, tymczasem stały się one jednym z elementów równorzędnych na przekór dramaturgicznym zasadom i na przekór logice. Nieco lepiej ma się sprawa z różą, którą nosi stale poczciwy książę Bulbo, syn króla-uzurpatora Padelli. Tym nie mniej jednak ten drugi niezwykle istotny dla sztuki rekwizyt powinien być jeszcze mocniej wyeksponowany.

Ponad trzygodzinna propozycja Andrzeja Rozhina i Janiny Bocheńskiej, mocno niespójna męczyła dzieci, które (podobnie jak dorośli) z trudem nadążali za rozwojem wydarzeń i z trudem szukali uzasadnienia dlaczego spektakl nazywa się "Pierścień i róża".

Prostą, umożliwiającą grę w trzech miejscach, scenografię stworzyła Wanda Czaplanka. Autorem współczesnej muzyki przypominającej modne przeboje był Jacek Szczygieł. Operetkowe teksty piosenek napisał Zbigniew Stawecki. Kierownictwo muzyczne nad całością sprawował Lucjan Marzewski. Ponadto autorką ruchu scenicznego była Barbara Bernacka a układu pojedynków Marian Gańcza.

Sztab ten kierował sporą grupą aktorów. Dobrą Czarną Wróżką była Wanda Bajerówna. Rolę Księżniczki Różyczki zagrała debiutująca przed olsztyńską publicznością Elżbieta Mach, która poprowadziła swoją rolę niezwykle prosto, a przez to czytelnie. Była to obok Czarnej Wróżki najlepsza rola w przedstawieniu, wróżąca młodej aktorce dalsze udane kreacje.

Lulejką był czyniący stałe postępy Aleksander Maciejewski. W kolejnych rolach wystąpili: Kapitana Zerwiłebskiego - Stefan Kwiatkowski, Króla Paflagonii, Walerozo - Witold Gałązka, Królowej, jego żony - Danuta Markiewicz, Angeliki, ich córki - Danuta Oherow, Króla Krymtatarii. Padelli - Wacław Rybczyński, Bulby, jego syna - Stanisław Brodacki, Hrabiny Gburii-Furii - Hanna Wolicka. Antoniego Gburiano, jej męża - Stefan Kąkol, Markiza Mrukiozo - Józef Czerniawski, Hrabiego Brodacza Pancernego - Janusz Kapuściński, Paliwody - Jacek Jacocha, Bakaguły - Mariusz Szaforz, Drwala - Stefan Kąkol, Błazna Józef Sajdak i I Damy Dworu Króla Pedalli - Joanna Biesiada.

Pod koniec września miała miejsce trzecia premiera, znacznie odbiegająca od pozostałych. Była to właściwie polska prapremiera dramatu Grizeldy Gambro "Święte pole", przełożonego znakomicie przez pisarkę Zofię Chądzyńską, której zawdzięczamy większość najwybitniejszych utworów pisarzy latynoamerykańskich. Grizelda Gambro jest pisarką argentyńską mieszkającą na stałe w Hiszpanii. Jej dramaty i twórczość prozatorska pozostawiały przez długi czas nieznane szerszemu ogółowi. Obecnie Gambro wymieniana jest obok czołowych luminarzy pióra, a jej sztuki wystawiano we Francji, Anglii i we Włoszech.

Z pomysłem wystawienia "Świętego pola" wystąpił miody reżyser Zbigniew Wróbel, który - co w teatrze polskim zdarza się coraz częściej - przygotował spektakl autorski. Był reżyserem i scenografem w jednej osobie. Po "Niejakim Piórko" otrzymaliśmy kolejną interesującą propozycję tego twórcy.

"Święte pole" jest sztuką małoobsadową. Ponura jej treść zżymała wielu widzów. W antrakcie wziąłem udział w dyskusji, w której padło pytanie: po co wystawiać takie ponure dramaty? Próbowałem na nie odpowiedzieć i wydaje mi się, że nie jest najistotniejszą sprawą odwołująca się do czasów hitlerowskiego faszyzmu treść sztuki, ale zademonstrowane po mistrzowsku przez autorkę ludzkie postawy. Te właśnie z których zrodził się faszyzm, i te, dzięki którym zrodził się opór przeciwko faszyzmowi, i wreszcie te, które przeciwstawiając się faszyzmowi nie próbowały z nim walki, bojąc się każdej konfrontacji sił, bojąc się każdej przegranej.

Na szczyty aktorskiego kunsztu wznieśli się niektórzy aktorzy. Wstrząsającą kreację stworzyła Barbara Baryżewska, której Emma była właśnie przykładem konformizmu. Nieśmiało podejmowane próby wyzwolenia tłumił w zarodku władca, któremu Emma podporządkowała się na śmierć i życie, na pełne upodlenie, na pokorny los wyposażonej w numer obozu koncentracyjnego niewolnicy. Emma jednak jest artystką, artysta zaś to synonim buntu. Cóż jednak z tego, skoro władca potrafił w porę przeciwdziałać i potrafił podporządkować swojej woli również sztukę Emmy. Epizod ten - jak sądzę - ma jeszcze inne znaczenie. Grizelda Gambro mówi w nim o tym, że pomimo wysiłków, pomimo podejmowanych prób sztuka nie może zmienić świata, nie może go ulepszyć.

Podobnie interesująco zagrał rolę Martina Stefan Burczyk. Jego postawa jest przykładem nonkonformizmu. On właśnie nie skapituluje nawet wobec szczególnie silnej przemocy. On właśnie wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi nie myśli o poddaniu się, ba, nawet usiłuje ratować Emmę z takim samym zapałem, z jakim próbowałby z pewnością ratować przed faszyzmem cały świat.

Uosobieniem wszelkiego zła jest Frank, którego zagrał Zbigniew Krężałowski. Frank operuje niedomówieniami. Z półuśmieszkiem wygłasza prawdy, które obowiązują nie tylko w ustroju faszystowskim. Są to pozory ładu, są to pozory uzasadniające istnienie zła. Dzięki nim za faszystowskim wodzem szły cale narody. Dzięki nim za przeciętnością idzie cały świat. Filozofia Franka nie dopuszcza i nie zakłada istnienia jednostek wybitnych, nie toleruje też pospolitych głupców, na których ma swoje sposoby. Nie jest to klasyczna filozofia Friedricha Nietzschego tylko jej zwulgaryzowany wariant.

Frank Zbigniewa Krężałowskiego porusza się swobodnie po dawno wygasłych obszarach ludzkiej pamięci. Niczym doskonały żongler potrafi w okamgnieniu przywołać dawno zapomniane obrazy, potrafi rozjątrzyć rany. Robi to już w pierwszej scenie pojawiając się przed Martinem w mundurze przypominającym jako żywo mundur esesmana. Jego dwa kolejne ubrania: mundur galowy i strój wizytowy ukrywają tego samego człowieka. Oznacza to - napomina Grizelda Gambro - że nie szata zdobi człowieka, że jednakowo źli ludzie kryją się pod łachmanami i pod smokingiem.

Akcja "Świętego pola" dzieje się na odludziu, właśnie na wolnym polu, wokół którego nie ma nic. Trójka bohaterów wikła się coraz mocniej w sprawy minionej wojny. Wojna ta, choć w odmienny sposób, żyje w każdym z bohaterów i żyć będzie aż do czasu, w którym silniejsze przeżycia będą w stanie ją zastąpić.

Tekst "Świętego pola" w tak doskonały sposób mógł odczytać tylko Polak i tylko młody człowiek, nie obciążony osobistymi wspomnieniami wojennymi. Jestem przekonany o tym, że gdyby "Święte pole" reżyserował twórca obciążony przeszłością wojenną spektakl ociekałby krwią. Tymczasem - i chyba słusznie - Zbigniew Wróbel wydobył na światło dzienne o wiele ważniejsze tajemnice. Jakże mało w nas człowieczeństwa.

Scenografia przypomina pokój przesłuchań. Blaszana podłoga resztki skomplikowanych maszyn służących z pewnością do torturowania ludzi, wielkie wykonane z surowego drewna biurko i równie wielki stołek, wreszcie umieszczone nad sceną -różne metalowe przedmioty, które - być może - mają przedstawiać wnętrze człowieka.

Doskonałą ilustracją spektaklu, a lepiej - jednym z tworzących go elementów była muzyka Stanisława Syrewicza. Towarzyszyła ona aktorom przez cały czas.

W epizodycznej roli Asystenta Franka, który ubrany w czarną koszulę pojawiał się wszędzie tam, gdzie trzeba było zastosować przemoc, był Antoni Chętko.

"Święte pole" odbiegało od dwóch poprzednio omówionych premier tak dalece, że wszelkie porównywanie mijałoby się z celem. Myślę, że nowy dyrektor Teatru skorzysta z możliwości współpracy ze Zdzisławem Wróblem.

I jeszcze jedna uwaga. Do "Świętego pola" został wydany program, w którym obok informacji o autorce znalazł się także pod tym samym tytułem co spektakl poemat napisany przez Zdzisława Wróbla. W drugiej części programu przedrukowany został jeden z najciekawszych poematów Edwarda Stachury "Missa pagana".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji