Żony modne i mężowie modni
Komedie Bogusławskiego należą do cennej puścizny polskiej dramaturgii i od półtora wieku udowadniają - przynajmniej najlepsze z nich - swą sceniczną żywotność. Toteż gdy od dawna grane "Spazmy modne" weszły niemal równocześnie na sceny w Łodzi i w Warszawie - wzbudziły zrozumiałe zainteresowanie.
Nie są wprawdzie "Spazmy modne" ani satyrą polityczną, ani - by sięgnąć do porównania z innymi utworami Bogusławskiego - komedią społeczną typu "Henryka VI na łowach"; i na pewno nie należą do widowisk patriotycznych w rodzaju "Krakowiaków i górali", napisanych w gorących dniach rewolucji Kołłątaja, Kościuszki i warszawskiego pospólstwa. "Spazmy modne" powstały w okresie opadu fali rewolucyjnej, w okresie martwej ciszy jaka nastała bezpośrednio po trzecim rozbiorze Polski, po ostatecznym - jak się wielu współczesnym ludziom wydawało - wymazaniu państwa polskiego z mapy świata. W Warszawie zapanowali Prusacy, a w "towarzystwie" warszawskim kompania hulaszcza księcia Pepi spod Blachy, życzliwym wejrzeniem i pobłażaniem darzona przez pruskie rządy. Nie ma w "Spazmach modnych" pogłosów wielkich burz historycznych, świadomych aluzji do tragicznej sytuacji społeczeństwa polskiego. Ale jest w nich za to satyra obyczajowa, wcale ostra, cięta, zjadliwa, mimo farsowego otoku. Wątek fabularny "Spazmów modnych", jest błahy, tradycjonalny, podporządkowany zadaniu serdecznego rozśmieszania widowni; ale to co wypowiada, co odsłania, co mimo woli ocenia bez nudnego moralizowania a czasem wbrew powierzchownemu i fałszywemu moralizowaniu, jest dostatecznie krytyczne, satyryczne, a nawet potępiające.
Toteż niepotrzebnie sięgając do porównań z wyraźnie antyfeudalnym "Henrykiem VI", słusznie zestawia się "Spazmy modne" z arcykomedią młodzieńczego Fredry "Mąż i żona". Podobieństwo środków i podobieństwo sytuacji. Podobieństwo tła i niemalże podobieństwo epok. Czworokąt małżeńsko - narzeczeński, jawnie podnoszący filozofię najgrubszego hedonizmu do godności głównej, zasady życiowej. Tylko fredrowskiej pokojówki Justysi brak "Spazmom modnym" - może na jej wprowadzenie nie stało śmiałości panu Wojciechowi, którego i tak z racji "Spazmów" szarpano za niemoralność i "uchybianie dobremu tonowi".
Jest natomiast w "Spazmach modnych" moralizator (a nawet dwóch; o tym drugim za chwilę). Tym moralizatorem, zabawnym zrzędą rozśmieszającym widownię, ale mającym i tak ostatnie słowo i spełniającym funkcje autorskiego parolu jest waszmość Zdawnialski, były pułkownik, wuj dwu romansowych sióstr, mistrzyń w dziedzinie "spazmów", cięty acz dobroduszny rezoner. Ale rezoner wątpliwych zasług. Imć Zdawnialski przeciwstawia po prostu zepsuciu i kosmopolityzmowi "wyższego towarzystwa" pochwałę tzw. sarmatyzmu, uparte trzymanie się rzekomo godnych szacunku i ślepego naśladownictwa tradycji szlacheckich przodków. Mamy więc po jednej stronie ludzi obojętnych na wszystko co nie jest zabawą i pieniądzem - po drugiej starego tetryka i laudatora temporis acti (chwalcę czasów minionych), wstecznika, który by rad cofnąć obyczaje do czasów saskich, w sprawach pieniężnych nie mniej zresztą kutego niż jego rodzina. Nie ma co, ładne towarzystwo i "zachęcający" obraz stosunków społecznych.
Wymowy tak przejrzystego zwierciadła przeląkł się zapewne Bogusławski, toteż w ostatnim akcie "Spazmów" cofną się nagle na całej linii, odkrył "bohatera pozytywnego" w romansującym z siostrą własnej żony hrabim Modnickim, ba, zapowiedział poprawę jego żony modnej. Wszystkie cienie skupił za to na fircyku Szarmanckim, byłym majorze, najpierw w niczym nie różniącym się od hrabiego atoli później okazującym się wilkiem wśród owczarni; i na osobie owej Lukrecji; siostry pani hrabiny, dla której za jej zbytki przygotował ,,rekolekcyje" na wsi pod czujnym okiem Zdawnialskiego, niczym Fredro klasztor dla swawolnej Justysi.
A owe "spazmy modne", które nadały komedii tytuł, owe modne choroby ówczesnych pań bogatych, którym Bogusławski poświęcił tyle uwagi i uczynił obiektem grubego końcowego morału z niezawodnym jakoby harapem na żony krnąbrne i, które zamęczają kochających mężusiów swoimi udanymi chorobami? Te "choroby" dają Bogusławskiemu sposobność do wprowadzenia na scenę mieszczańskiego doktora Mizantropskiego, reprezentującego zdrowy rozsądek i dobre obyczaje. Cóż, kiedy najlepsze lekarstwo to, zdaniem Mizantropskiego, różdżka, którą już duch święty w edukacji jezuickiej jak najczęściej stosować doradzał...
Pomijając jednak to czy inne zastrzeżenie, i pomijając fakt, że uderzenie w złe obyczaje pada w "Spazmach modnych" z prawa, możemy stwierdzić, że satyra obyczajowa jest w "Spazmach" nie tylko wyrazista, ale i dwustronna - to jest trafiająca zarówno w obyczaje pogrążonego w marazmie i wulgarnych uciechach życia "wyższego towarzystwa" stolicy, jak i w obskurantyzm skłóconej z nim starej szlachty. A że ponadto jest to komedia napisana przez dobrego majstra, ogromnie zabawna i zręczna, że należy do najwybitniejszych utworów teatru polskiego Oświecenia, najlepiej znoszących próbę czasu - nie dziw, że od pierwszych przedstawień cieszy się znacznym powodzeniem. Widz bowiem z całą pobłażliwością słucha niezbyt fortunnych morałów asińdzieja Zdawnialskiego, i z całą dobrodusznością śmieje się ze skutecznej (ale tylko w sztuce) riposty Mizantropskiego, ale z całą ostrością ocenia pokazany mu przez Bogusławskiego świat feudalny.
"Spazmy modne" są w Ateneum bardzo ładnie wystawione i starannie, stylowo wyreżyserowane. Przeradzka dała sztuce subtelną oprawę dekoracyjną, opartą o parę niezmiennych elementów (uroczy, rokokowy plafon), Wiercińska ułożyła szereg sytuacji, z których tylko finałowa budzi wątpliwość, jest bowiem raczej z komedii Czechowa niż Bogusławskiego. Również aktorsko przedstawienie jest rzetelnie opracowane. Barwińska i Barwiński, Sarnawska, Kęstowicz, Libner wydobywają ze swoich ról wiele dobrego materiału komediowego. Grający Zdawnialskiego Staszewski słusznie wyakcentował momenty satyryczne i kompromitujące tego zadufanego w swoje pieniądze, ograniczonego szlachcica. Przyjemnie rozgrywają swe nieme role Dubrawska i Szydłowska. Kałuski nie bardzo wiedział jak przeprowadzić metamorfozę hrabiego z płochego "męża Kloryndy" w wiernego Celadona i lepiej, się czuje jako niegodny uwodziciel pięknej Lukrecji niż jako strażnik cnoty hrabiny-żony. Gawlikowi, grającemu służbistego kamerdynera Służalskiego kazano wbrew temu nazwisku grać zadzierżystego Figara, i to już całkiem zbiesionego, który miota ironiczne spojrzenia, drwi w żywe oczy ze swoich państwa i ino patrzeć jak dobędzie noża spod liberii, by dźgnąć nim niegodziwego Szarmanckiego; całkiem to źle wypadło. Służba nie ma w ogóle szczęścia w tym przedstawieniu; uwidocznia się to szczególnie w przerysowanej przez Siemiona roli Jurgi, służącego Zdawnialskiego i w przedobrzonej przez Dąbrowską roli Dorotki, garderobianej Hrabiny. Ale całość wypadła obiecująco (publiczności - miłą rozrywkę).