Artykuły

Na równi pochyłej

Od dłuższego już czasu przestałem pisywać felietony "Z mojej loży". Z przyczyn osobistych, prywatnych. Ale, być może również dlatego, że zbyt słabe i dorywcze dawały echo i że nie bardzo było o czym pisać systematycznie, parę razy na miesiąc. Teatr polski przechodzi nie najlepszy okres - zbyt często i zbyt słusznie trzeba mu wytykać różne przewiny, chociaż oczywiście daleko mu do stanu jakiegokolwiek kry­zysu, w jakim go widzą krytycy popędliwi, w zbyt gorącej wodzie kąpani. Chociaż umilkłem, nie przestałem oddychać teatrem, a to, że uprzejmi dyrektorzy (nie wszys­cy!) przysyłają mi nadal zaproszenia na premiery, pozwala mi w dalszym ciągu dość uważnie przyglądać się spektaklom prezentowanym w stolicy. Pamiętam też mądrą maksymę: nieobecni nie mają racji; a już zwłaszcza nie mają jej w tak zmiennych sezonach teatralnych, jak obecne. Od wielu lat śledząc polską literaturę dramatyczną i produkcję użytkową dla scen, od lat towarzysząc wzlotom sławy i depresjom zmierzchu wielkich ludzi teatru, od długiego czasu będąc świadkiem najlepszych naszych dokonań aktorskich i reżyser­skich, patrzę nie bez dystansu na obecną sytuację rozrządową teatru, na jego prze­mienne kostnienie i wstrząsy, na bogactwo talentów i ubóstwo arcytalentów, z czym łączą się ostrzejsze niż do niedawna kłopoty, kaprysy solistów i dąsy chórów. Mało co z nich wynika, a obecny okres, w którym wydaje się brać górę profesjonalizm nad improwizacją, a klasyka nad ułomnościami dramaturgii współczesnej, wydaje się być także formacją przejściową lub może wielkim oczekiwaniem? Żaden już teatr nas nie szokuje - ani ten w plenerze, ani ten byle gdzie pod dachem, ani teatr uliczny , ani teatr spod kruchty - w tej sytuacji nie dziwcie się, że wolę "akademizm" Dejmka czy Krasowskiego od miotań się i zaskoków pomarszczonych maruderów awangard. Szajna i Kantor to wielkie nazwiska polskiego teatru, ale czy ich czas nie mija, nie tylko z przyczyn naturalnych? Myślę o teatrze polskim wyrozumiale i czule, staram się w nim widzieć raczej plusy niż minusy, nie może mnie to jednak powstrzymać od stwierdzenia słabości jego nurtu obyczajowego, uników i uproszczeń (i to w obie stro­ny!) jego nurtu politycznego, wreszcie jego dotkliwych słabości technicznych, rzutu­jących i na formę artystyczną. Teatr nasz zbyt często bywa od strony treści i płytki, i miałki, a od strony formy rozluźniony i niedbały. Sprzed paru lat trzęsienie ziemi wywołało te rysy w całej budowli. Źle jest, że z niektórych jego skutków nadal nie umieliśmy się otrząsnąć. Pozycja dramaturgii i teatru polskiego urosła niepomiernie po 1945 roku. Nazwiska polskie na afiszach teatralnych całego świata przestały być osobliwością. Chociaż... gdy, z różnych przyczyn, mijają mody na Polskę, czy nie powracamy jakby do punktu wyjścia? Gdy przesycono się wąskim teatrem Gombrowicza, gdy słabnie europejska ranga Mrożka, co pozostaje poza "sklasyczniałym" już atutem Witkacego? Świetne zbierają laury nasi reżyserzy, od Axera do Zanussiego. Ale czy Zanussi, Wajda, zbie­rają laury wyłącznie jako artyści? Prawdziwa pozycja teatru polskiego i polskich ludzi teatru na pewno nie opiera się na tym, jak nas widzą i co o nas sądzą obcy. Lecz i wśród nas samych czy nie panuje zamieszanie? Zbyt się wywyższa jednych, zbyt obniża drugich. Teatr, owszem, był zawsze domeną intryg i komeraży, krainą klik pań dyrektorowych czy innych koterii. I nic mu te kwasy nie szkodziły póty, póki nie zmieniały się w zasady. Bo wtedy tworzył się chaos i biada przegranym! A przegranym najczęściej bywał teatr jako całość. Ale ja nie o tym. Ja chciałem właściwie tylko poruszyć parę momentów bieżących na tle bieżących premier. A widzę, że miejsce już mi prawie uciekło. Więc tylko o dwu wydarzeniach w Teatrze Dramatycznym. Jego ostatnią premierą stała się sztuka Tomasza Łubieńskiego "Śmierć komandora", w pomocnej autorowi reżyserii Marka Okopińskiego, z efektowną muzyką Jerzego Satanowskiego i w popisowej w finale scenografii Andrzeja Markowicza. Wysiłku udanego dużo. Ale czy frekwencja dopi­sze? Ta sztuka niezbyt się Łubieńskiemu udała. Kolejną trawestacją motywów molie­rowskiego "Don Juana", stawia karkołomne zadania. I Łubieński nie całkiem im podołał. Ale może jestem niesprawiedliwy? Bo przyznaję, że nie ufam różnym "imitacjom", jakich nam na przykład nie skąpił Rymkiewicz w stosunku do sztuk hisz­pańskich klasyków (co innego - studia Rymkiewicza o Fredrze i Słowackim). Tymczasem w bocznej salce tegoż Teatru Dramatycznego odbywają się urocze przedstawienia oryginalnego "Don Juana" w reżyserii Jana Kulczyńskiego i w wersji czysto damskiej, w której nasze panie zagrały z elegancją, uśmiechem, werwą i kun­sztem aktorskim (m.in. Ryszarda Hanin, Janina Traczykówna, Ewa Decówna...). Salo­nowa zabawa Kulczyńskiego jest w najlepszym guście, subtelna, może trochę prze­wrotna i wyrafinowana, ale bez żadnych wyjaskrawień. Chciałbym tu szczególnie wyróżnić Jolantę Fijałkowską. W roli Don Juana nie tylko ukazała ona wdzięk androgyniczny, ale umiała też odtworzyć całą gamę psychologicznych gier i postaw Don Juana (nie "donżuana"). Czy rodzi się nam nowa gwiazda?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji