Edek, wystąp!
Hucznie świętowano otwarcie sezonu teatralnego w Grudziądzu. W tym roku konkurs na prowadzenie grudziądzkiej sceny wygrał Edward Żentara wraz z krakowskim teatrem "Dialog". Zapowiada cztery premiery. W ostatnią sobotę pokazał "Kaczo" Bogusława Schaeffera.
Trudno streścić w jednym zdaniu, o czym opowiada sztuka. Jeśli powiem, że o teatrze, aktorach oraz trochę o życiu, to zabrzmi dziwnie. Być może. Nie należy się jednak zrażać. Nawet ci, którzy nie lubią ekstrawagancji w teatrze, nie powinni być zawiedzeni. "Kaczo" jest spektaklem lekkim i śmiesznym.
Zdziwi się ten, kto pamięta Edwarda Żentarę z "Siekierezady" albo z "Karate po polsku". Tu jest showmanem. Opowiada, jak to się stało, że trafił do teatru. Bóg uczynił wszystkich równymi, a do niego rzekł: Edek, wystąp! I kazał mu bawić ludzi. Dowiadujemy się, kim był ojciec showmana - w kilku wersjach, żeby nie było nudno. A potem poznajemy jego ukochaną w paru wcieleniach (Małgorzata Maślanka) oraz osobnika (Tomasz Piasecki), który raz przeprowadza w jego rzeczach rewizje, raz jest przyjacielem, raz drugim reżyserem albo zazdrosnym kolegą po fachu. Różnie.
Fabuła nie musi mieć rąk i nóg. Wystarczy, że autor ma głowę nie od parady. A Schaeffer ma. Choćby taka scena: kolega aktor (Tomasz Piasecki) wraz z koleżanką aktorką (Małgorzata Maślanka) kombinują, jak pogrążyć showmana. Wymyślają kilka scenariuszy. Już, już czekamy, aż którąś wypróbują, tymczasem z głębi widowni na scenę wpada showman, klaszcze, krzyczy: "Bardzo dobrze, bardzo dobrze, scena zazdrości znakomita!". I, jako reżyser, udziela kilku wskazówek. Nie tego się spodziewaliśmy? Cały spektakl jest pełen takich niespodzianek. Schaeffer twierdzi, że sztuka musi być wieloznaczna i niejasna. Że jednostronne mogą być tapety i plakaty. A to, co Państwo macie szansę zobaczyć, to teatr fantazji, swobody, intelektu i dowcipu. Nie tak prosto grać wiele postaci, jedna po drugiej, w tym samym przedstawieniu. Edward Żentara to co prawda przede wszystkim gwiazda, przekonana o swoim wdzięku i uroku osobistym. Kilka razy wyraźnie wyprasza ze sceny dwoje pozostałych aktorów, twierdząc, że założenie sztuki wymaga, by występował sam. "Sam!!!" - krzyczy. Ale i on musi się przecież przedstawić najpierw jako biedny chłopak ze wsi, później jako dziecię urodzone w budce suflerki, wreszcie jako syn językoznawcy, który obiecał tatkowi, że zawsze i wszędzie będzie opowiadał o pleonazmach. Już mniejsza z tym, co to znaczy.
Małgorzata Maślanka natomiast przeistacza się ze ślicznej idiotki w femme fatale, kobietę drapieżną, typ urzędniczki, wreszcie całkiem zwykły model sportowy w spodniach i wąskiej bluzce. O Tomaszu Piaseckim już wspominałam. Cała trójka ma niezwykłe zacięcie komiczne.
Trzeba było widzieć Żentarę, który kokietuje, a potem wyzywa publiczność od baranów. Albo Piseckiego, który jedną kwestię wypowiada najpierw po swojemu, a następnie według wskazówek showmana: gwałtownie i z pasją.
Przed właściwym spektaklem widzowie zostali zaproszeni na "operę komiczną" czy - jak to nazwano w programie - burleskę quasiwokalną. Rzecz w założeniach miała śmieszyć. Na scenę wyszedł ubrany w lokowaną perukę mężczyzna: dyrygent, kompozytor i śpiewak w jednej osobie (Zbigniew Kulwicki). Przez dwadzieścia pięć minut uczył orkiestrę, której tak naprawdę nie było, jak należy grać. Orkiestrę udawał pianista (Andrzej Nanowski).
Właściwie nic obu panom nie można zarzucić: grali i śpiewali jak należy, z rozmachem, dynamicznie. A widzowie mimo to siedzieli, zastanawiając się, co to jest, do licha? Zabawa przypominała piosenki śpiewane w przedszkolu: "Kaczor Donald fermę miał, ia, ia, ou". Skąd to wrażenie? Otóż burleska, która miała być miłym przerywnikiem, umieszczona na początku spektaklu, zabrzmiała po prostu dziwnie. Bo w gruncie rzeczy każdy spodziewał się bomby. Na szczęście bomba wybuchła, tyle że później.