Kaczo: co to takiego?
Premierowy wieczór w grudziądzkim teatrze w sobotę 27 września zaczął się nie od dramatu, lecz od opery. Komiczna miniatura operowa Domenico Cimarosy o śpiewającym dyrygencie napisana została na głos i orkiestrę, jednak w Grudziądzu był do dyspozycji tylko fortepian (grał Andrzej Napierski). Cały ciężar spektaklu spadł więc na barki tenora Zbigniewa Kulwickiego.
Śpiewak udźwignął partię wokalnie, ale już nie aktorsko, przez co dwudziestoparominutowy utwór, pozbawiony miłego dla ucha brzmienia orkiestry, nieco się dłużył. Dobry pomysł traktowania widowni jak orkiestry zepsuty został aranżacją przestrzeni scenicznej, z ustawionymi w krąg pulpitami. Bez sensu i potrzeby, zwłaszcza że Kulwicki w żaden sposób tej miniscenografii nie wykorzystał.
Głównym daniem wieczoru była sztuka Bogusława Schaeffera "Kaczo". Kameralne przedstawienie dla trójki aktorów wydawało się jak najgorzej wybrane dla dużej sceny grudziądzkiego teatru. Edward Żentara poradził sobie z zimnym wnętrzem, wychodząc grą, może niezbyt śmiało, w przestrzeń foteli. Wymaga tego sztuka traktująca, najkrócej mówiąc, o aktorach, stosunkach między nimi, między aktorami a widownią, między aktorami a reżyserami. To także sztuka o sztuce teatralnej jako festiwalu udawania, o teatrze, w którym łatwo się pogubić, przyjąć za swoje teksty z dramatów, w dramat wkładać własne uczucia i przeżycia. To sztuka o tęsknocie za teatrem, który byłby sensowny i za życiem, które nie byłoby tylko udawaniem. Tę zmienność ról, nastrojów, zespół Żentary pokazał znakomicie. Głównie jednak dzięki temu, że aktorzy dość dobrze czując tekst, precyzyjnie rozgrywali poszczególne sceny, a zwłaszcza przejścia między nimi. Najlepsze wrażenie robiła przy tym Małgorzata Maślanka, która w czasie spektaklu wciela się w ponad dziesięć postaci kobiecych. Mieliśmy więc kochankę-idiotkę, ironizującą arystokratkę ducha, wyzywającą dziewczynę do wynajęcia, aktorską gwiazdę, koleżankę z pracy. Za każdym razem w innym kostiumie. Zdolność szybkiej, niemal małpiej transformacji jest w tej sztuce ogromnie potrzebna i ważna.
Nieco inaczej funkcjonują na scenie Edward Żentara i Tomasz Piasecki. Zmieniają się role, które grają, jednak ich wzajemna relacja pozostaje w zasadzie niezmienna. Niewiele też zmienia się ich sposób gry, funkcjonowania na scenie, stroju. Powoduje to po jakimś czasie efekt znany z prostego doświadczenia optycznego: gdy naprzeciw siebie ustawi się dwa lustra, uzyskuje się zmierzającą do nieskończoności liczbę powtórzeń.
Publiczność bardzo czujnie reaguje na tekst, zwłaszcza na żarty o seksie i pieniądzach. Bo też tekst sprawia na razie (zwłaszcza obu aktorom) tyle kłopotu, że bardzo się na nim koncentrują. Nieco gorzej wyglądała reakcja na istniejącą cały czas w tle przedstawienia rzeczywistość teatralną, która, tak naprawdę, nie jest przecież rzeczywistością. Jest fikcją, która może zbliżyć się do sztuki albo do magii. W przedstawieniu Żentary się nie zbliża. Wiszące cały czas na środku sceny skrzypce, pozbawione strun, dodatkowo oświetlone punktowym reflektorem, w końcu oczywiście grają. Tyle że nie czujemy atmosfery teatralnej magii - raczej ironiczny dystans aktora - profesjonalisty wobec zadania teatralnego, które nie jest bardzo trudne, za to niekoniecznie na scenie potrzebne. Bardzo natomiast udane są sceny przywołujące - w dużym stopniu dzięki muzyce autora, który jest zarazem wybitnym współczesnym kompozytorem - klimat starego kina.
Schaeffer napisał sztukę, która mocno siedzi w ważnym dla XX wieku nurcie twórczości wykazującym, że treścią sztuki stała się jej forma. W teatrze jest to trudniej pokazać niż w muzyce i plastyce, niemniej nie jest to niemożliwe.
"Kaczo" pokazany został na grudziądzkiej scenie rzetelnie i teatr Żentary nie ma się na pewno czego wstydzić. Jednak owa rzetelność staje się dla aktorów (zwłaszcza dla panów) obciążeniem. Brak im tej odrobiny szaleństwa, która czyni ze sztuk Schaeffera zabawę nie tylko inteligentną, pełną niuansów (z założenia nie dla wszystkich czytelnych), ale także po prostu lekką i przyjemną w odbiorze. I, broń Boże, nienudną. A pewnej dawki znużenia nie udało się uniknąć.