Teatr
Teatr Dramatyczny w Warszawie dokonał ryzykownego eksperymentu repertuarowego: równocześnie wystawił dwie wersje Don Juana Klasyczną - Moliera i współczesną - Łubieńskiego. A właściwie to obydwie są uwspółcześnione, ponieważ ta molierowska została zagrana przez same panie. Don Juan z biustem, jak napisała jedna z recenzentek. Otóż reżyser tekstu Moliera, p. Jan Kulczyński, który już po raz drugi w swej karierze zabrał się do totalnej feminizacji obsadowej (pierwszego eksperymentu, niezwykle pomyślnego, dokonał przed laty na "Wieczorze Trzech Króli" Szekspira), wyszedł z założenia, że zrównanie pozycji społecznej kobiety i mężczyzny, a także zacieranie się różnic obyczajowych między obu płciami uprawniają do takiego właśnie współczesnego potraktowania sztuki. No i nie tylko Don Juan, ale także Sganarell, Komandor i wszyscy pozostali bohaterowie - to panie. Panie nie udające panów, ale przejmujące ich rolę. Przedstawienie jest niezwykle zabawne, świetnie zagrane (ze znakomitą p. Fijałkowską jako synonimem uwodzicielstwa na czele), trzyma w napięciu i mimo karkołomnej koncepcji inscenizatorskiej nie traci głęboko molierowskiego charakteru.
Pendant tego, co się wyczynia z Molierem na małej scenie, (a raczej na sali prób) stanowi spektakl na dużej scenie, czyli "Śmierć Komandora" Łubieńskiego, wystawiona przez p. Marka Okopińskiego - aktualnego dyrektora Teatru Dramatycznego. Sztuka napisana została w oparciu o dyskusyjną tezę, iż nieskrępowaną, szaleńczą swobodę (bo już nie wolność) w czasach współczesnych może osiągnąć tylko oficer służb specjalnych, morderca na rozkaz, kochanek-prowokator, szpicel i donosiciel. Nie jest może dziwne, że współczesnemu pisarzowi wszystko kojarzy się z policją, przemocą, totalitaryzmem, ale czy taka interpretacja mitu Don Juana jest istotnie adekwatna do naszej współczesności, to rzecz inna. Gorzej, że przedstawienie jest bardzo słabe, nieporadnie wyreżyserowane, pełne dziur sytuacyjnych, nie zamierzonego bałaganu wprowadzonego przez nie przetrenowany zespół baletowo-pantomimiczny i nadużywaną obrotówkę (najgłośniejsza scena obrotowa w Europie Wschodniej), przegrywanych ról i szalonych koncepcji interpretacyjnych (np. dlaczego p. Sławomir Orzechowski grający Don Juana cały czas parodiuje, w bardzo zresztą płaski sposób, swego znakomitego kolegę p. Fronczewskiego i dlaczego pozwolił na taki "greps" reżyser - niepodobna zrozumieć). Przedstawienie jest oczywistym niewypałem, co tym przykrzejsze, że to debiut reżyserski na scenie Teatru Dramatycznego, zasłużonego skądinąd inscenizatora, Marka Okopińskiego. Wychodząc z teatru po tej nieszczęsnej "Śmierci komandora", pełen wspomnień o tylu świetnych spektaklach oglądanych tu za dyrekcji Mellera, Świderskiego i Holoubka, przedstawieniach, z których wówczas najsłabsze, dziś byłyby w tym teatrze rewelacjami, pomyślałem sobie, że oprócz tego, co zwykło się nazywać genius loci, istnieje także jakiś satanus loci. Zły duch, który miast opiekować się miejscem, wszystko w nim miesza i gmatwa. Ostatecznie przeżyliśmy już anty-powieść i anty-teatr, wciąż grożą nam anty-rakiety i w ogóle kręcimy się między samymi antynomiami, czemuż więc nie mógłby sobie pozwolić na dokuczanie nam jakiś anty-genius loci? Na przykład w Teatrze Dramatycznym, gdzie widocznie za długo działo się tak dobrze. Przecież po odwołaniu Gustawa Holoubka, na jego miejsce powołano kolejno dwóch wybitnych dyrektorów-menadżerów: Jana Pawła Gawlika, który sił swoich z powodzeniem próbował w Teatrze Starym w Krakowie, jak i w Teatrze Telewizji (tam z gorszym skutkiem), oraz Marka Okopińskiego - wsławionego dyrekcjami w Poznaniu i Gdańsku (mniej już w Toruniu). I obu im nic nie wyszło, prócz samych kłopotów i niedostatków. Dziś teatr jest na tyle rozsypany, że nawet utalentowani aktorzy nie mają co i jak tam pokazać. Zostały właściwie mury i firma. Także dużo, ale na sukces za mało. A wszystko to rozpadło się w ciągu czterech lat - nie do uwierzenia. I jakże to wyjaśnić, jeśli nie metafizyczną ingerencją jakiegoś złośliwego gnoma diablicznego psuja, słowem anty-geniusa loci...
Teatr należy do struktur, które tworzy się niezwykle powoli, natomiast niszczy z największą łatwością i w przyspieszonym tempie. Dotyczy to w pierwszym rzędzie teatru-instytucji, tj. tego skomplikowanego mechanizmu złożonego z ludzi i środków, idei artystycznej i umiejętności organizacyjnych, swobody myślenia i świadomości uwarunkowań, rozumienia współczesności i wyjścia w przyszłość. Nasz obecny, poważnie nadwątlony starością teatr ani nie bardzo usadowił się we współczesności, ani nie ma zamiaru wysuwać nosa w przyszłość. Ot, narzeka i klepie biedę, starając się utrzymać, co się da, w stanie niezmiennym. A skutki tego są takie, że spotkany przypadkowo na ulicy jeden z naczelnych redaktorów zaczął mi się żalić:
- Wyobraź sobie, zabieramy się za numer grudniowy i doprawdy nie ma o czym napisać ani jednej recenzji.
Rozumiem i współczuję, bowiem cierpi nie za swoje winy, a pisać doprawdy nie ma o czym, prócz serwowania czytelnikowi jeszcze jednej porcji lamentów i biadoleń. Ale kogo to dziś obchodzi? Niedawno przeczytałem, że jedyną firmą, jaka zgłosiła się do odbudowy spalonego Teatru Narodowego, była polonijna firma z Sandomierza. Na razie demontuje ruiny. Ale co będzie dalej? Tymczasem przekreślono plany poprawienia sali, wzniesienia budynku magazynowego itp. Słowem będziemy robić nie tylko w ślimaczym tempie, ale jeszcze utrwalając to, co złe, a było tego co niemiara. Już wstyd mi przypominać, co wypisywano i wygadywano po samym pożarze o tempie i zakresie odbudowy. No, a teraz? Także anty-genius loci? Od pewnego czasu obracamy się w piekielnym kręgu samych niemożności. Niemożności zwerbowania widza, niemożności polskiej dramaturgii, niemożności wyprodukowania fachowych aktorów, niemożności przekonania teatrów do polskich pisarzy, niemożności sensownej polityki kadrowej, niemożności ustawienia zarobków w teatrze, niemożności zerwania z marzeniami o wspaniałej przeszłości i zabrania się do poprawienia teraźniejszości. Kryzys jest także tu - jak i w innych sferach naszego życia - ostateczną wymówką na niedomaganie. Tak jakby od ludzi nic nie zależało, a wszystko od mrocznych sił ekonomii, których nie bardzo rozumiemy, ale czujemy ich działanie. Obawiam się, że kręgu tej totalnej impotencji nie przerwiemy, jeżeli właściwe czynniki nie odważą się sięgnąć po metody nowe, rewolucjonizujące dotychczasowe myślenie o teatrze (a nawet szerzej: o kulturze). Przeciwstawianie małych ośrodków wielkim i nieznanych twórców - wybitnym niczego nie dało, jak widać z praktyki. Teatr, podobnie jak większość naszych kłopotów codziennych, niedomaga skutkiem zbyt powolnego przesuwania się grup generacyjnych. Po prostu starzy nie oddają (jak zwykle) władzy nad teatrem młodym, broniąc zaciekle swoich pozycji i swego widzenia teatru. Bronią przeszłości, posad, chwały i siebie samych, bo tak zwykle dzieje się ze starymi. A społeczeństwo i publiczność są tymczasem coraz młodsze. Coraz młodsze i coraz młodziej widzące własne potrzeby kulturalne. Proste więc i oczywiste, że trzeba im przedłożyć propozycje młodych, a nie starych. Propozycje nowe, a nie dawne. I na to nie ma żadnej rady.
Jakieś dobre piętnaście lat temu dwutygodnik (wówczas, obecnie już zdążył "zmiesięcznieć") "Teatr" rzucił hasło: młodzi i zdolni! Miało ono posłużyć lansowaniu grupy młodych reżyserów, nowego pokolenia twórców, którym chciano oddać rząd dusz w polskim teatrze. Hasło narobiło trochę zamieszania, skorzystali zeń raczej młodzi i niezdolni, ale w sumie miało sens. Sens kierujący sprawy teatru ku przyszłości, do przodu. Tylko, że od tamtych wspaniałych lat wszyscy się już postarzeli, także "młodzi i zdolni", więc należałoby chyba zaczynać od początku. Jeszcze raz!
Kiedy przystępowano przed 35 laty do lansowania modelu teatru socrealistycznego oddano grupie młodych Teatr Nowy w Łodzi. Pomysł z socrealizmem był do niczego, ale Nowy w rękach Dejmka et consortes uwiecznił się w dziejach naszej kultury nie byłe jakimi osiągnięciami. Cóż z tego skoro i Dejmek coraz bliżej emerytury, i Nowy tylko nowy z nazwy. A jedynie trzyma się krzepko, nie zapominając o erotyce i pięknych paniach, Sokorski, który jako"ówczesny minister kultury i sztuki całą tę operację z grupą Dejmka przeprowadzał. Ale i on po 70-tce...
Teatr jest emanacją społeczeństwa, jego życie związane jest nieprzeliczonymi nićmi z życiem społecznym. Żeby móc społeczeństwu mówić rzeczy interesujące i potrzebne (a tylko wówczas ma on sens) musi być jak to społeczeństwo. Równie młody, niecierpliwy, gorzki, entuzjastyczny, gwałtowny itd., itp. Dlatego potrzeba zdecydowanego odmłodzenia naszego życia teatralnego we wszystkich jego płaszczyznach: od instytucji społecznych, po dyrekcje, od szkół po zespoły, od krytyki po teorię. Wszędzie trzeba rozpocząć zmianę wart pokoleniowych, bez tego będziemy mieli teatr emerytów o przedłużonym stażu pracy. A taki teatr nie interesuje nawet publiczności z odcinkiem renty w kieszeni. Zabieg, jaki postuluję jest zabiegiem okrutnym, lecz niezbędnym. Im prędzej i bardziej zdecydowanie go przeprowadzimy, tym lepiej. Dejmek w czasie pewnej dyskusji, w której postawiono mu zarzut, że jest człowiekiem brutalnym, odpowiedział, iż należy do tych, którzy w wypadkach, gdy niezbędny jest nóż chirurgiczny, nie stosują wody kolońskiej. Miał rację, w walce o młodość należy uczyć się od starych. Także. Zapewne wniosek, jakim uwieńczyłem ten noworoczny felieton, nie jest może dość taktowny, jakby wypadało. Zwłaszcza, że kolejny rok zwykło się zaczynać w atmosferze powszechnego kochajmy się! Cóż jednak poradzić, skoro życie w sposób okrutny samo eliminuje kolejne pokolenie, by robić miejsce następnym. Trzeba mu ułatwić ten proces, aby inni także mogli żyć sami i pozwolili żyć swym następcom: leben und leben lassen! Uśmiechajmy się, spójrzmy na wspólny kalendarz i własną metrykę i zwalniajmy miejsce przyszłości. Z Nowym Rokiem!