Artykuły

Tętniący ruch i skryte cienie

"Księżniczka na opak wywrócona" Pedro Calderóna de la Barca w reż. Roberta Kurasia w Teatrze Lubuskim w Zielonej Górze. Pisze Janusz Łastowiecki.

Teatr Lubuski od stycznia na swoich deskach prezentuje "Księżniczkę na opak wywróconą" według tekstu Pedro Calderóna de la Barci w reżyserii Roberta Kurasia. To debiut tego aktora w reżyserskiej roli na zielonogórskiej scenie. Z tekstami hiszpańskiego autora doby baroku, Kuraś zetknął się w swojej aktorskiej karierze już wcześniej. Wyczucie językowe dramatów onirycznych Calderóna i obycie na scenie w tej właśnie konwencji pozwoliło mu zmierzyć się z tekstem "Księżniczki" od drugiej strony. Choć występuje na scenie, jest uważnym obserwatorem przedstawianych zdarzeń.

Nie udało mi się wybrać na premierę, spektakl był już grany przez dobry miesiąc. Mimo tego czasu, który mógłby zepchnąć zespół w opary rutyny, czuć na scenie energię i świeżość. Przede wszystkim aktorską. Alicja Stasiewicz (Diana) i Joanna Wąż (Gileta) tworzą ezoteryczny wręcz duet żeński, okraszony dogodnym towarzystwem mężczyzn (Lech Mackiewicz, James Malcolm, Radosław Walenda, Aleksander Stasiewicz i Robert Kuraś właśnie - choć reżyser, idąc za barokowym podszeptem - przyznał sobie rolę Flory, zazdrosnej bratanicy księcia Parmy). Rola inspicjentki została przesunięta na scenę, a jej funkcję wyśmienicie wypełniła Dobrosława Trębacz. Łopocząca niebieskie flaga i śpiewne uwagi zaangażowanej inspicjentki (która dla mnie jest tu pełnoprawnym, aktorskim duchem) dodały groteskowości, stanowiąc jednocześnie zdyscyplinowane kierownictwo nad sennymi wersami de la Barci.

Ogrodniczka staje się tu księżniczką i na odwrót, zagubieni mężczyźni w obcisłych pończochach, teatr zamknięty w teatrze - te i inne atrybuty hiszpańskiego teatru wyobraźni nabierają tu czegoś, co bym nazwał sceną energetycznej wymiany napięć. Czuć tu siłę, wprzęgniętą między senne obrazy z pierwowzoru. Młody zespół Teatru Lubuskiego jest niezwykle sprawny technicznie, szybki, reaguje na każde falowania i dyferencje. Gdzieś w tych akrobacjach ginie tylko prostota i precyzja podawanego tekstu, który czasami zdaje się iść "za szybko", mimochodem. Kuraś skupił się tu na wersji wizualnej i, proponując klasyczną scenografię (wyklarowane z kremowych i beżowych prześcieradeł pudełko), wyprowadził wiele pnączy współczesnych. Być może dlatego pojawia się momentami dyskotekowa nowomowa Gilety-Diany. Stasiewicz i Wąż wymieniają się nie tylko imionami, ale i temperamentem. Tam, gdzie trzeba, Stasiewicz przestaje być niegrzeczną uczennicą, a Wąż ponętną żoną. Kabaretowy wydźwięk poszczególnych igraszek scenicznych daje szansę na lepsze pokazanie swojego talentu Radosławowi Walendzie, w którym jest spory potencjał komiczny (widziałem to już w "Ja Ciebie też" i "Gdy przyjdzie sen", choć w znacznie bardziej zachowawczej formie).

Duża w tym spektaklu rola Kingi Górskiej, która pracowała nad ruchem scenicznym, przygotowała kostiumy i asystowała reżysersko Kurasiowi. Te dwa elementy obserwuje się tutaj z estetyczną przyjemnością. Prostota kostiumów idzie w parze z gracją - miło się patrzy na dobrze dobrane palety kolorów i czuje wprawne oko osoby kierującej wehikułem scenicznego ruchu. Jest też sfera dodatkowa, wyczarowana poprzez kryjące się za prześcieradłem cienie. Zabawa powiększeniem i światłem daje bajkową perspektywę, łudzi skojarzenia z "Tomcio Paluchem", "Calineczką" (a może najwłaściwszy trop intuicyjny to François Rabelais i jego "Gargantua i Pantagruel")?

Jest potencjał w calderonowskim świecie, który przeszczepił dla zielonogórskiej sceny Robert Kuraś. Klasyczne rygory zostają tutaj poddane pewnej próbie, którą stanowi młody zespół, pełen siły i sprawności - wydawałoby się zbyt techniczny, by wejść w świat migotliwych obrazów z zaspanego XVII wieku. Muzyka, ograniczona tutaj do fałszujących dźwięków trąbki Stasiewicza, stwarza niejako symbolizujący się pozór sytuacji scenicznej i zatacza nawias nad prawdziwością nie tylko treści, ale i nieuchwytnych rekwizytów czasu, którego nie ma. Dużo lepiej z instrumentem radzi sobie Walenda, który uwspółcześnia muzykę spektaklu poprzez przywołanie melodii z utworu Soko "We Might Be Dead Tomorrow" (przynajmniej tak mi mówią moje uszy). Kuraś wraz z coraz bardziej zgranym, młodym zespołem przypomniał nam, że w starych dekoracjach jest możliwy ruch, życie. A eskapistyczne oddalenie, powodowane oniryzmem oryginału, może być dobrym materiałem do zabawy tu i teraz, w pędzącym roku 2017. To najlepszy jak dotąd spektakl sezonu. Brawo.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji