Artykuły

Demolka w Narodowym

"Idiota" Fiodora Dostojewskiego w reż. Pawła Miśkiewicza w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Andrzej Horubała w tygodniku Do Rzeczy.

Wstrząsająca premiera w Teatrze Narodowym. Reżyser w niezrozumiałym akcie autodestrukcji niszczy świetnie zapowiadający się spektakl.

Oczywiście można powiedzieć, że takiego gościa jak ja trudno zaspokoić. "Idiota" to przecież dla mnie bez jakiejkolwiek przesady książka kultowa. Ba, ważąca wiele w moim życiu, bardzo wiele. Egzemplarz, który mam, mógłbym adorować jak rodzinną relikwię: na pierwszej stronie ma kreślony piórem mój podpis i numer telefonu 25-28-47. Pożyczyłem tę książkę oprawną w przybrudzone nieco białe płótno 18-letniej blondyneczce, licząc, że oddzwoni, licząc, że opowieść o Myszkinie ujmie ją, że będzie chciała porozmawiać, że znajomość nasza będzie kontynuowana. Kończyło się słoneczne lato niesamowitego roku 1981, a ja z Dostojewskim w ręku uderzałem w konkury do mojej przyszłej żony, Agnieszki.

No tak: ale była to pierwsza faza obcowania z Fiodorem Michajłowiczem, faza naiwna, gdy tytułowego idiotę, powracającego z leczenia w Szwajcarii, księcia Myszkina traktowało się jako wcielenie Chrystusa, gdy szlachetne postaci kreowane przez mistrza z Petersburga przyjmowało się bardzo prostodusznie, sekundując w ich zmaganiach z cynicznym zepsutym światem. Spuszczanie wzroku, ciche szczere wyznania, załamujący się głosik i ostentacyjna naiwna dobroć bohaterów działały niesamowicie na piękne zepsute kobiety, a ja - młody czytelnik - utożsamiałem się czy to z Aloszą, czy z księciem Myszkinem, nie dostrzegając fałszu zabaw w Jezusika. Żeby odkryć, jak zakłamany jest właśnie taki szczerusek, do jakich katastrof doprowadza pozornie niezdarny szlachetniaczek - na to potrzeba było wielu, wielu lat.

Lektura mało którego pisarza tak zmienia się w czasie, lektura mało którego pisarza przechodzi przez różne fazy, mieniąc się znaczeniami, każąc inaczej stawiać znaki, zaprzeczać poprzednim doświadczeniom czytelniczym, wybuchać śmiechem nad dawnymi fascynacjami i złudzeniami. Dostrzec, że u podstaw zachowań Myszkinów i Alosz leży niezdarnie maskowane marzenie prawiczka o dziwce, dostrzec, jak zakłamani są ci szczerzy na pozór bohaterowie, jaki handelek chcą pouprawiać: zafascynowani upadłymi kobietami dawać im certyfikat niewin­ności, ze swej czystości czynić wabik, ruszać z misją nawracania jawnogrzesznicy, a przecież: łydka, łydka, łydka - och, aby delektować się tak czytanym Fiodorem Michajłowiczem, trzeba było lat.

A na razie, na progu lat 80., dominował Dostojewski dość prostodusznie wchłaniany. I to on wraz z - czy ja wiem - balladami Cohena, "Absolwentem" Mike'a Nicholsa określał moje myślenie o miłości, moje rozpoznania tajemniczej wiecznej kobiecości. Jakże to było wspaniale niedojrzałe! Jak naiwne i czyste!

Ale Fiodor Michajłowicz był przecież autorem znaczącym nie tylko dla mnie: wszyscy zaczytywaliśmy się w nim, cała nasza paczka, cały nasz krąg i przez pryzmat jego typów patrzyliśmy na świat, układaliśmy swoje relacje, przeżywaliśmy różne zauroczenia i wstrząsy.

Teatralna magia

I przecież, gdy w przerwie spektaklu Pawła Miśkiewicza, oszołomiony fenomenalną grą Jana Frycza w roli Afanasija Iwanowicza Tockiego, fantastycznym pomysłem na ekspresyjny monolog Nastazji Filipownej (w tej roli Wiktoria Gorodeckaja), która mieszając dumę z rozpaczą, w egzaltacji przechodzi na rosyjski, ujęty przez Dominikę Kluźniak dodającą spektaklowi niesamowitej energii i dowcipu w roli gene­rałowej Jepaczyn, podekscytowany oczekiwaniem na nadchodzącą drugą część, ciesząc się, że będę mógł zaprosić moje dzieciaki na tak wspaniałą kongenialną teatralną ucztę, nie mogłem się spodziewać nadciągającej katastrofy.

Wszystko było przygotowane wyśmienicie. Paweł Miśkiewicz, pamiętny Alosza z kilkugodzinnych ekstatycznych "Braci Karamazow" Krystiana Lupy, teraz jako reżyser - zdawało się - pewną ręką prowadził zespół Teatru Narodowego ku sukcesowi. Pierwszy akt łączący sceny z salonu femme fatale - Nastazji Filipownej Baraszkow z opowieścią o wizycie księcia Myszkina u swej dalekiej krewnej generałowej Jepaczyn stanowił mistrzowskie otwarcie opowieści Dostojewskiego o szlachetnym i czystym młodzieńcu, który zstąpił do robaczywej petersburskiej socjety, by stać się katalizatorem wielu kompromitacji i katastrof.

Oto jesteśmy świadkami, jak znudzeni zepsuci goście bawią się w taką małą niewinną grę, ot, petits jeux "aby każdy z nas głośno opowiedział o sobie, ale coś takiego, co sam w swoim sumieniu uważa za najpodlejszy ze swoich podłych postępków", poznajemy losy Nastazji Filipownej, widzimy śliniących się młodzieńców i starców - konkurentów do jej ręki lub łoża, słyszymy o intrygach, jakie snuł i snuje jej opiekun, patron, promotor i deprawator - Afanasij Tocki. Owszem, w tej pierwszej części nie istnieją prawie dwaj główni protagoniści - książę Myszkin (Paweł Tomaszewski) i Parfien Siemionowicz Rogożyn (Mateusz Rusin), ale ich blade role wiadomo - zabłysną w kulminacji "Idioty", więc na razie bez podejrzeń delektujemy się fajerwerkami aktorskiego kunsztu serwowanego przez ich starszych kolegów i koleżanki. Miśkiewicz daje aktorom wyborne teksty, swobodnie czerpie z różnych dzieł Dostojewskiego: przygodę z "Biesów" z chłopakiem samobójcą z hotelu każąc na przykład opowiedzieć generałowi Jepaczynowi (Mariusz Bonaszewski), kompiluje bohaterów, z dezynwolturą miesza teksty różnych postaci, lepi na własną odpowiedzialność, swobodnie kreuje świat, pozostając wiernym duchowi mistrza z Petersburga.

Najjaśniej świeci gwiazda Jana Frycza w roli wyuzdanego, zmęczonego cynika - Afanasija Tockiego. Serwowane przez niego życiowe mądrości i wspomnienia, którymi się dzieli ze słuchaczami - okrutne, lecz w jakiś sposób rozbrajająco szczere - budują postać niesamowitą, ukazującą to, co u Dostojewskiego najciekawsze, najbardziej oryginalne. Miśkiewicz jest szczodry, odstępuje Fryczowi pamiętne partie tekstu Myszkina o egzekucjach i skazańcach, gdzie przecież Fiodor Michajłowicz zapisał swoje doświadczenie człowieka prowadzonego na śmierć, daje wypowiedzieć pyszne frazy ze "Skrzywdzonych i poniżonych":

"Jestem pewny, że pan mnie nazywa w tej chwili grzesznikiem, może nawet łajdakiem, potworem zepsucia i występku. Ale ot, co panu powiem! Gdyby tylko mogło tak być (co zresztą nie leży w naturze ludzkiej i nigdy być nie może), gdyby mogło tak być, by każdy z nas opisał wszystkie swoje tajemne myśli, ale tak, żeby się nie bał wyjawić nie tylko tego, czego się boi powiedzieć i czego za nic w świecie nie powie ludziom, nie tylko tego, czego się boi powiedzieć swoim najlepszym przyjaciołom, ale nawet i tego, do czego niekiedy boi się przyznać sam przed sobą, powstałby wówczas na świecie taki smród, żebyśmy się wszyscy udusili. Oto dlaczego, nawiasem mówiąc, tak dobre są nasze światowe reguły i konwencje. Jest w nich głęboka myśl, nie powiem moralna, lecz po prostu zapobiegawcza, wygodna, co naturalnie jest tym lepsze, że moralność w gruncie rzeczy jest także wygodą, to znaczy, jest wynaleziona jedynie dla wygody".

Och, cały Dostojewski! A jakże doskonały Frycz wspominający swe lubieżne zachowania, gdy znudziwszy się zabawą w metafizyka i filantropa, zaczął na swej wsi "zaznajamiać się z małymi, ładnymi dziewczynkami" Niesłychane spektrum uczuć odbijające się nie tylko na twarzy, nie tylko w intonacji głosu, czasem kpiarskiego, czasem dramatycznie załamującego się, gdy przeziera zeń rozpacz, smutek i lęk, ale także w kapitalnej grze ciała. To na pewno jedna z ról życia.

NIEDOCZEKANIE WASZE!

Owszem, są w tej pierwszej części lekkie zgrzyty: agresywna muzyka mająca podbijać szaleństwo i akcentować jakieś mózgu przeciążenia, zupełnie niepotrzebna wobec wyrazistej gry aktorów. Nastazja Filipowna też trochę za długo się rozpędza, nie otrzymując wsparcia partnerów, w rozbudowanym monologu i dopiero w kulminacji, gdy wyrzuca z siebie rosyjskie słowa oraz przekleństwa, staje się poruszająca i magnetyczna. Ale mocne kreacje Mariusza Benoit w roli apokaliptyka Lebiediewa, Mariusza Bonaszewskiego jako generała i przede wszystkim Dominiki Kluźniak powodują, że gdy już Nastazja wrzuci do kominka oferowane za nią 100 tys. rubli, gdy do szaleństwa zakochany Rogożyn uwiezie ją w dal, a Myszkin dozna ataku epilepsji, to przecież wyjdziemy na antrakt z niesamowitym apetytem na część drugą.

Co zrobi Miśkiewicz z tak mistrzowsko przygotowaną akcją? Jak poprowadzi bohaterów ku kulminacji, kiedy wreszcie zaiskrzy główny bohater, grany przez Pawła Tomaszewskiego, tak celebrowanego w akcji promującej premierę? Jak ułoży się jego relacja z Rogożynem?

Niestety, w drugiej części Miśkiewicz jakby postanowił zniszczyć wszystko to, co misternie budował przez początkowe półtorej godziny, gdy czarował nas teatralną magią. Wstrząs jest niesamowity: po rewelacyjnym pierwszym akcie, który mógłby kończyć się owacją na stojąco, tak wyostrzywszy apetyt na arcydzieło, reżyser serwuje nam półtorej godziny bełkotu, najgorszego manierycznego postdramatycznego teatru.

Trudno się dziwić furii, z jaką rzuca się na swoim blogu na "Idiotę" Jacek Zembrzuski - to, co manifestuje reżyser w drugim akcie, wydaje się świadomą prowokacją łączącą się z rażącą nieudolnością. Wejście w bełkot, w nieczytelność, w drażniące manieryzmy znajduje swą kulminację w scenie rozmowy Myszkina z Rogożynem. Zadźgana przez porywczego kochanka Nastazja leży upozowana na fortepianie, pokotem leżą też inni aktorzy, po scenografii kuriozalnie przesuwa się slajd z Holbeinowskim martwym Chrystusem, a dwaj aktorzy masakrują kultową scenę, jakby szydzić chcieli z naszych oczekiwań, że w Teatrze Narodowym A.D. 2017 uda się powtórzyć cud Wajdowego arcydzieła sprzed 40 prawie lat, gdy Jerzy Radziwiłowicz razem z Janem Nowickim spotykali się przy zwłokach kobiety i odprawiali w Starym Teatrze misterium miłości i śmierci. Chcieliście tego? - jakby szyderczo zapytywał Miśkiewicz. I odpowiadał: Niedoczekanie wasze. Chcieliście teatru emocji, chcieliście naiwnego wcielania się aktorów w rolę, ułudy rzeczywistości, o nie, nie do mnie z takimi oczekiwaniami, nie będzie po bożemu, jam - nowoczesny. Chcieliście ujrzeć Myszkina i Rogożyna jak żywych? To nie z moimi aktorami. Oni - zdadzą sprawę, zdystansują się.

I Miśkiewicz postdramatyczny, przez pełne półtorej godziny, rozwala swój spektakl. Młodzi aktorzy - Paweł Tomaszewski i Mateusz Rusin - cóż, siedzą na ławeczce, żałośni, niewiele kunsztu pokazawszy, wystudzeni przekazują tekst, potem jeszcze Myszkin w rozciągniętych do bólu monologach i duecie z Mariuszem Benoit coś tam pogada o prawosławiu, powyrzeka na katolicyzm i tyle będzie z arcydzieła.

Chciałoby się krzyknąć: Dlaczego nikt z dorosłych z Teatru Narodowego nie powstrzymał Miśkiewicza? Czemu nikt nie powiedział mu: "Stop"? Ale przecież to

Miśkiewicz, dawny Alosza, facet po pięćdziesiątce, robi teraz za dorosłego i daje nam popalić jako dorosły. Smutek. Tak zmasakrować mojego "Idiotę".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji