Artykuły

Ale ja mam wdzięk!

- Wolę komedie. Lubię aktorstwo polegające na współpracy z widzem. Kiedy słyszę salwy śmiechu z widowni, to chce mi się grać - mówi ADAM DZIECINIAK, aktor Teatru Polskiego w Szczecinie.

Zawsze się zastanawiałam nad fenomenem aktorów rzekomo zaskoczonych przyznaniem jakiejś nagrody, ale mających w głowie całe składne podziękowanie. Jak to było z panem w chwili odbierania Bursztynowego Pierścienia? Też zaczął pan od wyrażenia zaskoczenia...

- Ale ja naprawdę byłem zaskoczony! Przecież od razu powiedziałem, że gdybym przypuszczał, że wygram, to nie przyjeżdżałbym samochodem, tylko taksówką (śmiech)! Nie mogłem nawet uczcić swojego sukcesu lampką wina - żona zrobiła to za mnie. Wszystko, co mówiłem na scenie, to była naprawdę improwizacja. Wie pani, gdybym dostał tę nagrodę np. za "Kolację dla głupca", to pewnie i zaskoczenie byłoby mniejsze. Rola w tamtym spektaklu była znacznie bardziej wymagająca, również od strony psychologicznej, włożyłem w nią sporo pracy, wysiłku. "Igraszki z diabłem" zrobiliśmy szybciej, wydaje mi się, że trochę bardziej pobieżnie. Ale teatr to trudna sztuka, wszyscy starają się być coraz bardziej odkrywczy, a przecież trzeba słuchać tego, co tekst ze sobą niesie, co jest w nim napisane. Przy Bursztynowych Pierścieniach decydujący głos należy do publiczności. My przecież wszystko co robimy, robimy dla widzów. Jeśli im się "Igraszki" podobały, jeśli ocenili je tak wysoko, to ja mogę złożyć tylko niski ukłon i bardzo podziękować.

I awansować Marcina Kabata do rangi ulubionej roli?

- Zachwyciłem się książką Jana Drdy "Igraszki z diabłem" jakieś dobre 30 kilogramów temu, kiedy byłem w szkole średniej i chodziłem na zajęcia teatralne w Domu Kultury w Lęborku. Przeczytałem ją dwa razy, potem obejrzałem słynny spektakl telewizyjny. Grali w nim Marek Kondrat, Wojciech Pokora, Krzysztof Kowalewski, Marian Kociniak. W życiu bym wtedy nie przypuszczał, że kiedyś sam zostanę aktorem i w tej sztuce zagram. Miło wspominam pracę nad rolą Marcina - udało się nam wypośrodkować oczekiwania reżysera Wojciecha Solarza i moją wizję bohatera (śmiech).

Z wykształcenia jest pan lalkarzem.

- Czekało na mnie wojsko, a na Wydział Lalkarski wrocławskiej Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej było 120 kandydatów na miejsce. Znacząca różnica - na Wydział Aktorski tych kandydatów było 300 na miejsce... Wiedziałem, że ten wydział, na który zdaję, przygotowuje także do występów na scenie dramatycznej. Dostałem się za pierwszym razem. Nigdy zresztą nie miałem okazji zagrać w teatrze lalek, od razu ciągnęło mnie do dramatu.

W jaki sposób znalazł się pan w Teatrze Polskim?

- Po szkole wrocławskiej pojechałem pracować do Słupska. Tamtejszy teatr dawał piękne służbowe mieszkanie (śmiech). Kiedyś przypadkowo spotkałem w tymże Słupsku Stanisława Tyma - wówczas dyrektora Teatru Dramatycznego w Elblągu - i Tym ściągnął mnie do siebie. Niestety, komuna nie pozwoliła bezpartyjnemu człowiekowi prowadzić teatru. Tymowi podziękowano, i ja podziękowałem także, bo nie wyobrażałem sobie pracy z innym dyrektorem. I znowu przypadek sprawił, że spotkałem w Elblągu Andrzeja Maya, ówczesnego dyrektora, fantastycznego zresztą, Teatru Polskiego w Szczecinie. Spytałem go, czy nie znalazłoby się dla mnie tutaj miejsce. May mi zaufał i w 1987 roku zadebiutowałem w Polskim rolą Pawła Gulaczkina w "Mandacie" Nikołaja Erdmana. Zostałem zaakceptowany i przez dyrektora, i - co ważniejsze - przez zespół.

W międzyczasie, pomiędzy debiutem a chwilą obecną, zdarzało się panu pracować w innych miejscach niż Polski.

- Grałem w Warszawie, na zaproszenie Tyma, główną rolę, dyrektora teatru, w jego komedii "Mississippi". Dyrektorowałem też Teatrowi Dramatycznemu w Elblągu, ale szybciutko, po dziewięciu miesiącach, zrezygnowałem. Więcej nie będę takich prób podejmował - do tego trzeba być silnym psychicznie. Dla mnie bycie dyrektorem wiązało się z za dużą liczbą obowiązków i strachem przed odbieraniem telefonów (śmiech). Całe szczęście, że Adam Opatowicz pozwolił mi tu wrócić na etat

Gra pan najczęściej w komediach. Nie czuje się pan ograniczony takim repertuarem, nie marzą się panu role dramatyczne?

- Nie pukam do gabinetów prosząc o rolę, uznaję, że są lepsi ode mnie do grania ról dramatycznych. Ale oczywiście, zagrałbym chętnie w dramacie. Zdarzało mi się zresztą grać takie role - np. w Krypcie, z Beatą Zygarlicką i Magdą Myszkiewicz w "Pannie Julii" Strindberga w reżyserii Henryka Gęsikowskiego, w jednoaktówkach Vaclava Havla. Inna sprawa, że ja wolę komedie. Lubię aktorstwo polegające na współpracy z widzem. Kiedy słyszę salwy śmiechu z widowni, to chce mi się grać. Jestem z natury pogodnym człowiekiem, codziennie, wstając rano, mówię sobie, że trzeba działać na tak. Opieram się na optymizmie, nawet kiedy przytrafia się życiowy minus, to wierzę, że dwa minusy dają plus. Wydaje mi się, że ludzie, po takiej codziennej bieganinie, też potrzebują chwili oddechu - im się w Polskim podoba. I mnie też się podoba

Jest jakaś rola, której by pan nie zagrał?

- Rozbierana! Jestem gruby, łysy i mam kompleksy (śmiech). Zawsze jednakże powtarzam, że wiem, że jestem brzydki, ale ja mam wdzięk!

Bez wątpienia! Diękuję za rozmowę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji