Artykuły

Świat pozbawiony reguł

"Makbet" Williama Szekspira w reż. Lecha Raczaka w Teatrze im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy. Pisze Magda Piekarska w Gazecie Wyborczej - Wrocław.

W "Makbecie" Lecha Raczaka interesuje nie tyle los głównego bohatera, co uruchomiony przez niego mechanizm. Tutaj naprawdę przechlapane mają ci, co przyjdą po nim.

Poza długą listą teatralnych przesądów związanych z "Makbetem" ciąży na tej sztuce jeszcze jedna klątwa, o zasadniczym znaczeniu -jej inscenizacje rzadko się udają. Zdaniem wybitnego teatrologa prof. Janusza Deglera wyjątkiem od tej reguły jest opera, bo "Makbety" z muzyką Verdiego są zwykle żegnane owacjami na stojąco. W Legnicy po sobotniej premierze w reżyserii Raczaka publiczność wstała do oklasków, ale w trakcie przedstawienia zbyt często spoglądała na zegarki.

Przez połowę spektaklu miałam wrażenie, że liczba wiedźm, które spotyka na swojej drodze Makbet, niemal się podwoiła. Trzy robiły hałas, wzniecając upiorne dźwięki (znakomita, niepokojąca muzyka Jacka Hałasa) na scenie. Dwie kolejne siedziały rząd za mną, komentując sceniczną akcję. "Co on tam mamrocze pod nosem?" - pytała jedna drugą, kiedy na scenie pojawił się grający głównego bohatera Rafał Cieluch. "Tego to na pewno Szekspir nie napisał!" - oburzały się na scenę miłosną.

Muszę przyznać, że były też momenty, kiedy do ich utyskiwań miałam ochotę dorzucić swoje trzy grosze. Sztuce brakowało rozwiązania, nie było spójnej interpretacji tekstu - część wykonawców traktowała go jako współczesną mowę, inni wpadali w deklamację.

Najlepsze w "Makbecie" były wiedźmy - te sceniczne - bynajmniej nie zgryźliwe pokraki, które wyłaniają się z Szekspirowskiego tekstu. Raczej trzy femme fatale (Małgorzata Urbańska, Ewa Galusińska, Gabriela Fabian), ubrane w połyskującą czerń, seksowne i uwodzicielskie. Inaczej niż u Szekspira, nie zamierzają siedzieć na wrzosowiskach, biorą udział w otwierającej przedstawienie scenie bitwy, uczestniczą w uczcie na zamku Makbeta, komentują postępy akcji.

Problem ze spektaklem Raczaka polega na tym, że trzeba wyczekać niemal dwie godziny, żeby przed widzem odsłonił się reżyserski zamysł. Po drodze jest dość klasycznie, przebieg akcji znamy, nic nas więc nie zaskoczy. Może jedynie młodzieńczy rys małżeństwa Makbeta i Lady Makbet, bo Magdzie Skibie i Rafałowi Cieluchowi bliżej do "Urodzonych morderców" niż do osadzonej w teatralnej tradycji wizji dojrzałego wojownika i jego żony.

Klucz do swojego "Makbeta" reżyser wręcza widzom dopiero w finale, kiedy zamykająca sceniczny pejzaż brama odwraca się wokół własnej osi, odsłaniając to, co do tej pory było skrzętnie ukryte. Świat wywraca się na nice i pogrąża w chaosie. Tabu królobójstwa zostało złamane i będzie łamane w przyszłości, a świat będzie musiał sobie radzić bez czytelnych reguł. Makbet i jego żona zapłacą za to szaleństwem i śmiercią, ale prawdziwie tragiczną postacią okaże się Macduff (bardzo dobra rola Roberta Gulaczyka), którego przyszłe próby przywrócenia porządku będą skazane na niepowodzenie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji