Artykuły

Spisek

Ireneusz Iredyński antyfeministą - jak to niektórzy są skłonni su­gerować. Nic podobnego. Wskażcie mi autorów, którzy zdobywają się w swoich utworach na żeńską wy­łącznie obsadę. Nie wiem zresztą czym się powodował. Czy chciał dać satysfakcję aktorkom narzekającym często, że są przez dramaturgię upo­śledzone? Bo gdzie się równać bo­haterkom z bohaterami dramatów. A tu Iredyński zapewnia im jedynowładztwo, uszczęśliwia jedenaście aktorek na raz, niezależnie od tego, że każe im grać czarne charaktery. Ale, prawdę, powiedziawszy, femi­nizm autora jest od początku podej­rzany i kończy się właściwie na owej formalności obsadowej. Oglą­dając przedstawienie w Teatrze Dramatycznym w Warszawie, odnosi się wrażenie, że poczet kobiet młod­szych i starszych mogliby zastąpić z równym (a może większym) powodzeniem mężczyźni. Gdyż nie płeć jest tu dominantą. Nie ona deter­minuje poglądy, postawy. Nie ona określa bieg wydarzeń o posmaku sensacji. Sedno sztuki ma wymiar po pro­stu ludzki. A jest nim wzajemne ugniatanie się jednostek, kontredans wzajemnych zależności, psychologia grupy, którą można przenieść także na tłum. Oto jedenaście kobiet pod­czas zapowiadającego się niewinnie tajemnego weekendowego spotkania spiskuje pod wodzą profesor Justy­ny, obmyśla nowy ład. To, co wy­daje się na początku zabawą, zamie­nia się jednak w poważne przetargi między nimi samymi. Kto nad kim weźmie górę. Autor podsuwa nam pod oczy jeszcze jeden obraz z cyklu: przemoc. Pojęcie to pasjonowało go w całej twórczości. Kształtuje rów­nież stosunki w tej małej społecz­ności, w której toczy się walka o rząd dusz, a w dążeniu do celu nie przebiera się w środkach. Nie­doszła ofiara, gdy dochodzi do wła­dzy, jest bardziej apodyktyczna i bezwzględna niż jej poprzedniczka. A reszta łatwo przechodzi na jej stronę. Z różnych zresztą pobudek: ze strachu, z wygodnictwa, dla świę­tego spokoju. Iredyński daje nam jeszcze jedną swoistą odmianę teatru okrucieńst­wa. Bohaterki, gdy tylko czują lekką przewagę, tłamszą bliźniego. Silniej­sze znęcają się psychicznie - i nie tylko, bo dochodzi nawet do fizycz­nego unicestwienia - nad słabszy­mi, przeciągają je na swoją stronę. Przeciwnicy stają się zwolennikami. Sztuka ujmuje jednak rzecz całą w sposób schematyczny. A kwestia kobiecości jest szczegól­nie podejrzana. Trudno rozpoznać to, co tak trafnie ujął w swoim aforyzmie Nietsche: "Stopień i rodzaj płciowości człowieka sięga aż w najostateczniejsze szczyty jego ducha." Tu sprowadza się raczej do nadania imion żeńskich. Takie wrażenie się odnosi, oglądając przedstawienie w Teatrze Dramatycznym, odsłaniające przede wszystkim mielizny utworu. Plejada bohaterek, w takim szyku, w jakim ustawił je reżyser Tadeusz Kijański, czuje się wyraźnie zagubiona na dużej scenie, w nazbyt otwartej przestrzeni. Nie wie co ro­bić, czekając w kolejce na wygło­szenie swojej kwestii. Bohaterki na przemian siedzą i stoją. Obie pozycje okazują się niefortunne do słuchania indywidualnych rezonerskich tyrad. Nie czuje się, aby istniał między pa­niami kontakt psychiczny. A już największą bezradność zademonstro­wał reżyser w przekazaniu klimatu lesbijskiego. I nic to, że afisz błyszczy nazwi­skami takich aktorek, jak Zofia Rysiówna czy Danuta Szaflarska. Ich role to jakby pospieszne szkice, które nie doczekały się rozwinięcia. Może innemu reżyserowi powiedzie się lepiej z "Dziewczynkami". Na ra­zie pozostają w cieniu najlepszego chyba dramatu Ireneusza Iredyń­skiego "Ołtarz wzniesiony sobie" granego w Teatrze Kameralnym w Warszawie. To prawdziwie przej­mująca spowiedź dziecięcia wieku, które wiele przeżyło nasłuchało się, napatrzyło.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji