Polski Broadway
Trzy musicale z West Endu i Broadwayu miały premiery w ubiegły weekend w polskich teatrach muzycznych. Czy to koniec panowania operetki?
Rezultatem fascynacji zachodnią kulturą jest wzrastająca od początku lat 90. liczba polskich premier słynnych zachodnich musicali. Po dwóch "Evitach", jednej "Piaf", "Kabarecie", kilku wersjach "Skrzypka na dachu" i "Jesus Christ Superstar" teatry wzięły się za repertuar z ostatnich lat: Teatr Powszechny z Radomia wystawił, "Fame", musical z 1989 roku, Teatr Muzyczny z Gdyni dał premierę "Scrooge'a" (1992), a Teatr Rozrywa z Chorzowa zagrał "Pocałunek kobiety-pająka" (1992).
O ile jednak wcześniej polskie musicale wykonywane były metodą chałupniczą, z niewielkim budżetem i obsadą składającą się z członków stałego zespołu teatru, o tyle ostatnie premiery powstają w systemie zachodnim, opartym na współpracy kilku producentów i konkursie na role.
Amerykański sen w Radomiu
"Fame" to już druga muzyczna produkcja Wojciecha Kępczyńskiego, dyrektora teatru w Radomiu, który dwa sezony temu odniósł sukces musicalem "Józef i jego płaszcz snów w technikolorze". Tym razem radomski teatr wyprodukował "Fame" we współpracy z warszawską Komedią; musical ma być grany miesiąc w Radomiu i miesiąc w Warszawie.
Kępczyński odkrył oczywisty fakt: dzisiejsza publiczność teatralna składa się głównie z nastolatków, którzy rzadko jednak widują na scenie swoich rówieśników. I "Józef" Andrew Lloyda Webbera, i "Fame" Jose Fernandeza i Steve'a Margoshesa to musicale oparte na współczesnej muzyce rock i pop, z bohaterami nie przekraczającymi dwudziestki. Na tym polegał sukces "Metra" Józefowicza i Stokłosy, który teraz może przyćmić "Fame".
Musical jest perfekcyjnie przygotowany od strony wokalnej i choreograficznej. Sylwetka szybującego nad ziemią tancerza z plakatu "Fame" nie powstała w wyobraźni grafika. Muzyka w aranżacji Macieja Pawłowskiego brzmi jak niezła kapela rockowa, która bez trudu potrafi także grać funky i rap. Niestety, oprócz śpiewów i tańców są w "Fame" także fragmenty dialogów, z którymi młodzi wykonawcy zupełnie nie dają sobie rady. Do wyjątków należą Denisa Geislerova-Krume (Carmen) i Krzysztof Respondek (Joe), aktorzy z większym doświadczeniem (Geislerova zaczynała w musicalu "Metro", Respondek gra w chorzowskim Teatrze Rozrywki).
Ale niedostatki aktorskie bledną przy zasadniczej idei tego przedsięwzięcia. W tym musicalu, który opowiada o studentach nowojorskiej szkoły artystycznej, odbija się zarówno moda, jak i problemy współczesnej młodzieży: pęd do kariery obok narkotyków, rap i społeczne podziały. W Radomiu oraz na warszawskim Żoliborzu można obejrzeć kawałek Manhattanu na żywo i to przyciąga młodą publiczność, która od dawna w wyobraźni żyje po tamtej stronie oceanu. Kępczyński sprzedaje im ich własne marzenia.
West End nad Bałtykiem
Do zupełnie innej publiczności adresowany jest "Scrooge" Teatru Muzycznego z Gdyni. Muzyczna wersja "Opowieści wigilijnej" Karola Dikcensa to typowy spektakl rodzinny do oglądania w okolicach świąt, z choinką, prezentami, kolacją wigilijną i postacią Scrooge'a, który z łajdaka i sobka zmienia się na Boże Narodzenie w dobroczyńcę i anioła. Stąd rozbudowane dekoracje i efekty specjalne, stąd duchy przechodzące przez ściany i lustra.
Jest to pierwsza chyba na polskich scenach replika inscenizacji z West Endu, z udziałem brytyjskich aktorów i reżysera. W "Scrooge'u" zagrało także dziewięcioro polskich wykonawców wybranych w konkursie. To, co usłyszałem w sobotę w Gdyni, nie różni się brzmieniem od typowych londyńskich produkcji. Brytyjczycy są przy tym świetnie przygotowani aktorsko: trzeba widzieć, jak Paul Leonard w roli obrzydliwego dusigrosza Scrooge'a wyciąga żebrakom monety z puszki.
Wszystko to gdyński teatr zawdzięcza współpracy z zachodnimi agencjami artystycznymi, które nie tylko współprodukowały spektakl, ale także organizują jego pokazy za granicą. Z Gdyni "Scrooge" rusza na objazd do Holandii. W styczniu planowana jest druga premiera z polską obsadą. Gdyńscy aktorzy nie będą mieli łatwego zadania.
Gejowski musical na Śląsku
W tradycyjnych warunkach powstała natomiast chorzowska premiera "Pocałunku kobiety-pająka", zrealizowana siłami zespołu, w reżyserii Tomasza Obary, który nie miał wcześniej doświadczeń z musicalami. Widać to, niestety, w spektaklu - najsłabszym z tej trójki. Nie pomogło nawet obsadzenie w głównej roli gwiazdy filmowej Aurory Małgorzaty Ostrowskiej, wokalistki grupy Lombard. Podczas gdy Ostrowska ciągnie w stronę rocka, męski chór ma brzmienie nieledwie operowe, natomiast Stanisław Ptak w roli naczelnika więzienia wpuszcza na scenę beztroski klimat operetki.
"Pocałunek..." ma natomiast najbardziej interesujące spośród wszystkich trzech musicali libretto, oparte na powieści argentyńskiego pisarza Manuela Puiga. W jednej celi spotykają się homoseksualista Molina, z zawodu dekorator wystaw sklepowych zamknięty za drobne oszustwo, i Valentin, więzień polityczny. Historia opowiada o ich wzajemnej niechęci, która zmienia się w fascynację i uczucie.
Pedał i marksista w jednej celi - co za temat! Nietolerancja, rewolucja, współczesna historia Ameryki Łacińskiej, wolność - co chcecie. Z tego wachlarza niewiele przeniknęło na deski chorzowskiego teatru. Nie udało się przekonująco pokazać atmosfery więzienia: torturowani w jednej scenie więźniowie, w drugiej jakby nigdy nic pląsają po spacerniaku. Reżyser nie znalazł także sposobu na pokazanie marzeń Moliny, którego obsesją jest kino. Hollywood zmienił się tu w występy estradowe Małgorzaty Ostrowskiej. Dobra rola Jacentego Jędrusika nie wystarczyła, aby wypełnić widowisko, i w efekcie autorami spektaklu zostali twórca choreografii, która lepiej wyglądałaby w Anatewce niż latynoskim więzieniu, i scenograf, który scenę zapełnił metalowymi siatkami.
Tanie wzruszenia, duże budżety
W początkach lat 90. ostrzegano, że teatr polski podbije komercja. Dzisiaj widać, że takiej groźby nie ma, bo mało który teatr stać na wystawienie musicalu, którego budżet równa się budżetowi średniej wielkości sceny repertuarowej. Wystawianie musicali coraz bardziej przypomina precyzyjnie zaplanowany biznes. Nie ma tu wiele miejsca na ryzyko. Sukces zależy głównie od wysokości budżetu i przygotowania wykonawców, a w stałym zespole nie udaje się osiągnąć takiej mobilizacji, którą daje konkurs na role.
Na szczęście powstaje w Polsce grupa zawodowych aktorów teatru muzycznego, którzy potrafią sprostać wymogom tego trudnego gatunku. Mają za sobą szkoły baletowe, udział w festiwalach piosenki, rzadziej ukończoną szkołę aktorską, częściej studium wokalno-aktorskie przy Teatrze Muzycznym w Gdyni, Studium Pantomimy przy Teatrze Żydowskim w Warszawie, Studium Piosenkarskie w Poznaniu. Sami zdobywają wszechstronne wykształcenie, którego nie daje szkoła aktorska. Trudno sobie wyobrazić aktora dramatycznego, który zagrałby na skrzypcach Mozarta, następnie kawałek jazzrockowy, zatańczył rock'n'rola i na koniec jeszcze wystąpił w scenie aktorskiej. Na hitach z Broadwayu wyrośnie pokolenie artystów, którzy wcześniej czy później zajmą się własną twórczością, o amerykanizację polskiego teatru muzycznego tak bardzo bym się więc nie obawiał.
Pozostaje jeszcze sprawa łatwych wzruszeń. Rzeczywiście, gdy w "Scrooge'u" kaleki chłopczyk obejmuje św. Mikołaja, dziękując mu za prezenty, gdy w "Pocałunku..." Molina wyznaje miłość Valentinowi w chwili, gdy oprawcy przystawiają mu pistolet do skroni, a w "Fame" Schlomo szlochając, zapowiada piosenkę swej zmarłej przyjaciółki, łza mi się w oku nie kręci, wprost przeciwnie. Ale wolę już te śpiewane melodramaty od przygód Barona Cygańskiego i treli Wesołej Wdówki.