Artykuły

Idą młodzi

Warszawski Teatr Dramatyczny, ta licząca się niegdyś w kraju scena, lata świetności ma już za sobą. I trudno zna­leźć jakieś racjonalne tego przyczyny, bo niby tradycje są, solidny zespól ak­torski także, a i niejeden znakomity re­żyser realizował na tej scenie swe wi­zje.

Do zaprzeszłej historii należą już, nie­stety, wielkie spektakle Dramatyczne­go, jak inaugurujące działalność tego teatru "Wesele" Wyspiańskiego, "Romulus Wielki" Dürrenmatta, "Policjanci" Mrożka czy otwierające Małą Scenę "Krzesła" Ionesco. Ostatnimi laty racze­ni jesteśmy bowiem przez ten teatr spektaklami przeciętnymi, marnotra­wiącymi aktorskie talenty i życzliwość widzów. Repertuar robi wrażenie plano­wanego chaotycznie, a fakt, że czasem błyśnie udana premiera, wydaje się przypadkowy.

Pod koniec ubiegłego roku wysta­wiono w Dramatycznym dwie współ­czesne sztuki polskich autorów: "Ósmy dzień tygodnia" Marka Hłaski i "Dziew­czynki" Ireneusza Iredyńskiego. Jed­nak tylko ten pierwszy spektakl zasłu­guje na miano wydarzenia

Zmarły niedawno Iredyński był czło­wiekiem do końca niepogodzonym ze światem i sobą, uwikłany w ciągłe gry pozorów. W swych utworach zawzięcie demaskował u innych fałsz, zakłamanie, mówienie pół i ćwierć prawd, brutal­ność, oszukańcze konwenanse i pozy. Żył jakby w ciągłym pogotowiu, czuwa­niu, nieustannej pozie kabotyna chęt­nie chował pod przeróżnymi maskami swą nieprzeciętną przecież wrażliwość. Z żerowania na samym sobie i wnikli­wej obserwacji bliźnich powstawały jego opowiadania dramaty i najlepsze chyba w całej twórczości Iredyńskiego słuchowiska radiowe, w których wypo­wiadał się najpełniej. Najwyraźniej od­powiadała mu ta formuła

Napisana w roku 1985 sztuka Iredyń­skiego "Dziewczynki" wydaje się rze­czą wtórną, zbliżoną w treści, formie i klimacie do wcześniejszego dramatu tego autora "Samej słodyczy". W "Dziewczynkach" obserwujemy grupę kobiet, które z inspiracji najstar­szej z nich, Justyny, chcą zawiązać fe­ministyczne stowarzyszenie ku obronie przed mężczyznami. Jednak inicjatywę organizacyjną przechwytuje w swoje ręce, zjawiająca się z zewnątrz, nie chciana i przeznaczona na ofiarę oczyszczającej zbrodni Bożena. Okazuje się ona istotą przebiegłą, władczą i żąd­ną panowania. Ekstatyczny taniec sto­warzyszonych pod przywództwem Bo­żeny niewiast przerywa przybycie jed­nej z secesjonistek, która nasyła na ro­zbuchane tańcem koleżanki kilku kole­siów, gotowych spełnić samczą powin­ność. W sumie zjadliwa satyra na ko­biety, ten "puch marny", potrafiące być okrutne, cyniczne i bezwzględne. Ostrzeżenie przed rządami matriarchatu, który zdał się być alternatywą dla bru­talnej władzy mężczyzn, a w praktyce mógłby okazać się czymś o wiele gor­szym. Mimo kilku ciekawych epizodów, do­tyczących bodaj tylko czterech spośród 11 postaci, całość nuży. Tempo akcji wyraźnie opada pod koniec pierwsze­go aktu, by wzrosnąć dopiero w finale sztuki, gdy publiczność z zapartym tchem obserwuje rozbieranie się tańczących aktorek, wyraźnie czekając na widok dziewczynek w pełnej krasie. Docenić jednak trzeba wysiłki reży­sera Tadeusza Kijańskiego, próbujące­go odrealnić sceniczną akcję dla nada­nia spektaklowi głębszej wymowy. Su­gestywne są dekoracje, a szczególnie lampion kandelabr o wyraźnie dwu­znacznej formie, całości dopełnia przej­mująca muzyka Andrzeja Korzyńskie­go, w której słychać jakby echa oprawy dźwiękowej australijskiego filmu "Pik­nik pod Wiszącą Skałą".

Znacznie lepszy od "Dziewczynek" jest wystawiony wcześniej spektakl "Ósmy dzień tygodnia", według opo­wiadania Marka Hłaski, w adaptacji Jacka Jaroszka i reżyserii Marka Wilewskiego. Na scenie, która jest domem, knajpą albo ulicą, rozgrywa się dramat oczeki­wania. Agnieszka i Pietrek, bezdomni kochankowie lat pierwszych odbudo­wy, oczekują na możliwość spełnienia swej miłości. Grzegorz i Zawadzki cze­kają na swe kobiety. Ojciec na niedzie­lę, kiedy to będzie mógł pojechać na ryby, odpocząć od pielęgnacji żony, i nawet pijaczkowie czekają, łaknąc wódki bądź ulgi wytrzeźwienia. W oczekiwaniu tego, co ma nadejść, odbywa się uzasadnianie teraźniejszej niemocy, przyszłych przewin, porażek i uniesień. Trwa wyobrażanie sobie przyszłego szczęścia w tym polskim piekle, gdzie - jak mówi jedna z postaci - człowiek może być albo pijakiem, albo bohaterem. Nie ma w tym spektaklu ról nieważ­nych i błahych scen, poprzez zręczny dobór tekstu autorzy starali się maksy­malnie skondensować akcję, wyraźnie określić poszczególne osoby, kazali mówić im tylko rzeczy znaczące. Znakomita jest Olga Sawicka jako Agnieszka. Tworzy postać pełną skry­wanego lęku przed światem. Obroną Agnieszki, jej pancerzem jest ortodok­syjny racjonalizm. Pozorne jest więc jej opanowanie, spokój pokazywany na zewnątrz wobec brata, niedawnego ak­tywisty, a dziś sfrustrowanego pijaczka, wobec ojca, życiowego niedorajdy i tchórza oszukującego siebie samego, że będzie lepiej. W konfrontacji ze swym chłopakiem, Piotrkiem, ofiarą nie popełnionych czynów wykazuje Agnie­szka, studentka filozofii, zadziwiający realizm i powściągliwość, jakby bała się swojej i jego miłości. I kiedy jej racjo­nalna skorupa pęka po nocy spędzonej z przygodnie spotkanym mężczyzną, nocy, która miała być tą najwspanialszą i jedyną w życiu, widzimy całą bezrad­ność tej dziewczyny, bezradność wo­bec swojego postępku i świata. Ciekawa jest też postać Grzegorza, brata Agnieszki, grana z nutą tragizmu przez Zbigniewa Pudzianowskiego. Jeszcze do niedawna fanatyk nowej idei, dziś czuje się oszukany, nawet nie przez ludzi, raczej przez swą zbytnią uf­ność, płomienny zapal, a może tylko oportunizm. Teraz, gdy mity prysły i uka­zało się całe oszustwo niedawnych promiennych dni i lat, Grzegorz jest za­gubiony, stracił sens i cel życia. Żeby przetrwać, utrzymać się jakoś na powierzchni, wymyślił sobie utopię, cze­kanie na kobietę, która odeszła, ale na pierwsze jego wezwanie na pewno wróci. Więc spędza te chwile i godziny oczekiwania w knajpie, narodowym zwyczajem porzuconych mężczyzn upi­jając się na umór, by w chwilach prze­błysków świadomości i rozsądku roz­czulać się nad sobą i zmarnowanym przez kogoś życiem, i dla odmiany wąt­pić w powrót kochanki. Jednak ani wódka, ani marzenia nie mogą zabić w nim strachu przed sobą i bezsensem swego trwania, bo już nie życia. Dla lep­szego samopoczucia trzyma w kieszeni płaszcza pistolet, jako zabezpieczenie nietykalności jego samego i swych uro­jeń. Wiarygodne są też role Jacka Skiby jako Pietrka, chłopaka Agnieszki, przypadkowej ofiary, dla którego dawna niesprawiedliwość stanowi alibi dzisiej­szego byle jakiego życia i niezdecydo­wania, roszczenia ciągłych pretensji. Jan Tesarz po mistrzowsku tworzy epi­zodyczną postać ojca mitomana, wciąż bezradnego wobec problemów z chorą żoną, córką zapijaczonym synem i sobą samym, żyjącym z dnia na dzień, czekającego niedzieli, po której wszyst­ko na pewno ulegnie zmianie. Wart jest też zauważenia Jerzy Janeczek, aktor zdecydowanie niedoceniany, który kre­śli jedyną ciepłą postać Zawadzkiego, pozornie twardego, prawdziwego męż­czyznę, któremu brak czasu, a w rzeczy­wistości odwagi, nie pozwala pojechać do swej dziewczyny, która gdzieś tam puszcza się ze wszystkimi. Odrażająco są grani przez Macieja Damięckiego i Ryszarda Jabłońskiego pijaczkowie-lumpy, których istnienie usprawiedliwia jedynie fakt, że dużo mogą wypić i szybko trzeźwieją zaś Dziennikarz, gra­ny przez Wojciecha Duryasza uzmysła­wia degrengoladę, jaka dokonuje się czasem w umysłach wybitnych, które, zmuszone do myślenia na rozkaz, stają się cyniczne i martwe.

Wszyscy bohaterowie spektaklu "Ósmy dzień tygodnia" oszukują sa­mych siebie i innych, wymyślają swe utopie po to, by dalej jakoś żyć, prze­trwać kolejny dzień, tydzień, rok i żarli­wie oczekują spełnienia swoich marzeń mogących zmienić ich los. Reżyser przedstawienia sugeruje nam jednak inną puentę. Nie ma co czekać na jakiś mistyczny zgoła i cudowny ósmy dzień tygodnia, na nowego wodzą który pre­cyzyjnie i jasno nakreśli nową drogę do wspanialej przyszłości, to my sami win­niśmy być dla siebie żeglarzem i ste­rem, to my sami, a nie jacyś oni, wyzna­czamy sens swojego życia Myśląc o tym przedstawieniu chciałoby się pow­tórzyć za Sartrem: "Człowiek będzie ta kim, jakim sam siebie uczyni". Obala też Wilewski mit lumpa, człowieka z przedmieść, który sam Hłasko (i jego epigoni) tworzył w swych opowiada­niach. Bo nie jest tu lump człowiekiem, który pod maską wulgarności, chams­twa i cynizmu skrywa wrażliwość duszy i kodeks moralny. Jest tylko degenera­tem, którego nie złe czasy i podli ludzie uczynili wrakiem, to on sam siebie ta­kim uczynił i nie trzeba dorabiać do tego upadku rzekomego Ikara wznio­słej ideologii.

W Teatrze Dramatycznym oglądać możemy dwa różne spektakle, jeden przeciętny i nużący, drugi będący nieledwie wydarzeniem sezonu. Jeden wieloosobowy, wystawiony na dużej scenie, grany przez znane aktorki, drugi pokazywany gdzieś kątem w sali prób, obsadzony aktorską młodzieżą ale bi­jący tamten na głowę grą reżyserią a przede wszystkim wagą scenicznej wy­powiedzi. Może więc młodość okazać się panaceum na kryzys Teatru Drama­tycznego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji