Opowieść o życiu
"W tym opowiadania, które mi się, niestety, nie udało, a którego pomysł lubiłem,chodziło mi o jedną sprawę: dziewczyna, która widzi brud i ohydę wszystkiego, pragnie dla siebie i dla kochanego chłopaka jednej tylko rzeczy: pięknego początku ich miłości."
Tak pisał Marek Hłasko w 10 lat po powstaniu opowiadania "Ósmy dzień tygodnia". I choć ta opinia nie wskazuje na zadowolenie autora, to przecież "Ósmy dzień tygodnia" kilkakrotnie już był adaptowany na scenę, a i raz na ekran przez Aleksandra Forda. Drukowany w "Twórczości" w 1956 roku "Ósmy dzień tygodnia" ściągnął na autora ciosy oburzonej krytyki. Opowiadanie ukazało się po tzw. Październiku i miało charakter bezkompromisowego i dość brutalnego rozrachunku ze znieprawieniami, jakie w ludzkiej psychice poczyniły wczesne lata pięćdziesiąte. Piszący wprost prześcigali się w formułowaniu obraźliwych epitetów, w wymyślaniu tytułów i dorabianiu fałszywej ideologi 22-letniemu wówczas autorowi. Henryka Niemiec określiła opowiadanie jako "potworną w swej brzydocie karykaturę" i "psychopatologiczną pornografię". Inny krytyk pisał, że życie bohaterów Hłaski sprowadza się do czysto fizjologicznych funkcji. "Czyż trzeba będzie czekać dotąd aż nastąpi przesyt? Chyba opinia publiczna zdobędzie się wcześniej na zdecydowany krok". Zaś Janina Preger ostrzegała, iż Hłasko "chce doprowadzić do tego, aby czytelnikowi zbierało się na wymioty. Osiąga to". Główne ataki uderzały w obraz rzeczywistości pokazany przez Hłaskę w opowiadaniu. We "Współczesności" pisano, iż utwór pisarza wywiera destruktywny wpływ na młodzież, bowiem "widzenie rzeczywistości u Hłaski sprowadza się do jej negacji, a więc jest niepełne i nieprawdziwe".
Oczywiście, byli też światli, mądrzy ludzie, których wypowiedzi ginęły jednak zakrzykiwane przez innych. Albo też w ogóle nie dostępowały "zaszczytu" publikacji, co dotknęło np. piękny artykuł Marii Dąbrowskiej. Dziś ani autor, ani reżyser filmu, ani znakomity odtwórca roli Piotra w filmie (Zbigniew Cybulski) nie żyją. Marek Hłasko za kilka dni, dokładnie 14 stycznia obchodziłby 52 urodziny. Z perspektywy bez mała 30 lat owe zarzuty wydają się wprost groteskowe. Zwłaszcza kiedy oglądamy przedstawienie "Ósmego dnia tygodnia" w stołecznym Teatrze Dramatycznym, Doskonała konstrukcja dialogów w opowiadaniu, lapidarność i prostota formułowania myśli, wykorzystanie kolokwializmów, zaskakiwanie nieoczekiwaną pointą - tworzą niemal gotowy scenariusz. Nie ma tu żadnej retoryki. To z dialogu wyrasta wszystko: napięcie, prawda przeżycia, krajobraz układający się w ponurą, pozbawioną radości rzeczywistość, w którą wpisane zostało powojenne pokolenie i temat: problem tragedii człowieka, jego alienacja, zagubienie, niemożność bycia szczęśliwym z powodu wielorakich ograniczeń. W trafnie pomyślanej formule inscenizacyjnej, wśród symultanicznie skonstruowanej scenografii, gdzie światło "wyciąga" kolejne wątki i miejsce zdarzeń - toczy się opowieść o najprostszych sprawach ludzkiego żyda: o pracy, o rozdarciu ideowym, o pitej z żalu wódce, o mieście, i - przede wszystkim - o miłości, która ma uchronić bohaterów od beznadziei, zwątpienia i ideowego chaosu. Albowiem miłość jest tym podstawowym, fundamentalnym dowodem istnienia prawdy. Lecz owa miłość, a raczej piękny jej początek, którego pragnie dla siebie i dla Piotra Agnieszka - spełnić się nie może. Bohaterowie nie potrafią obronić się przed "brudem i ohydą", jakie serwuje im rzeczywistość z niezwykłą siłą wciskająca się w ich życie i niszczącą piękno ich "pierwszego kroku w chmurach". I nie pomoże tu nic, nawet czekanie na ósmy dzień, który nigdy nie nadejdzie. Jest bowiem poza kalendarzem. Właśnie poprzez zderzenie piękna z ohydztwem, młodości ze starością, prawdy s zakłamaniem - rysują się problemy zawarte w przedstawieniu. A problemy te wskazują iż źródła tragedii nie trzeba szukać daleko, mieści się ono w otaczającej bohaterów trudnej codzienności. To przecież małe, nędzne zwyczajne sprawy każą umierać wielkim miłościom, powodują frustrację, pchają w alkoholizm. "Prawdziwe szczęście zawsze przychodzi złą drogą" powiada bohater, "pogoń za szczęściem jest zawsze bezcelowa, ale warto dla niej poświęcić życie".
Spektakl w Dramatycznym nie tylko nie gubi hłaskowego przesłania, ale nabiera zadziwiająco współczesnej wymowy. Ostatnie burzliwe lata, kryzys ekonomiczno-gospodarczy, rozczarowania i frustracje młodego pokolenia, wszystko to sprawia, Iż dziś po 30 latach, opowiadanie Hłaski nadal współbrzmi z rzeczywistością. Nowy młody zespól aktorów zaprezentował się interesująco i stworzył przekonywający wizerunek granych postaci. Na uwage zasługuje rola Agnieszki granej przez Olgę Sawicką. Jakkolwiek w początkowych scenach Agnieszka może nam się wydać zanadto "współczesna" poprzez tzw. szpan, wkrótce jednak następuje przewaga szczerego dramatycznego tonu i jawi nam się postać Agnieszki przemawiającej prawdą psychologiczną. I tak już konsekwentnie do końca przedstawienia prowadzi aktorka swoją bohaterkę.
Trochę gorzej jest z głównymi rolami męskimi. Jacek Skiba prowadzący postać Pietrka na silnym - aż do przesady - wyciszeniu emocjonalnym, wycisza także brzmienie głosu, co sprawia, te cześć z tego co mówi nie jest wcale słyszana na widowni. Zupełnie odwrotnie jest u Zbigniewa Pudzianowskiego grającego role Grzegorza, reprezentanta tzw. oszukanego pokolenia. Grzegorz, pełen bólu i rozczarowania, jakie zgotowała mu rzeczywistość, jest zanadto ekspresywny w wyrażaniu swych refleksji, a chwilami przypomina to histerię. Ot, jak choćby w scenie w knajpie, gdzie przy wódce i dźwiękach słynnego w latach pięćdziesiątych walca "Domino" toczy się dialog między Agnieszką i pijanym Grzegorzem. Pomijając drobne niedostatki (tym bardziej, że doskonale rekompensuje je Maciej Damięcki zrobiwszy z epizodu niemal studium zachowania pijaka) otrzymaliśmy przedstawienie interesujące, pobudzające do refleksji, skłaniające do pytań. A to już wiele...