Warszawskie premiery Małe sceny, małe dramaty
Na Małych Scenach teatralnych, zwanych też Salami Prób, Scenami Propozycji czy Scenami Małych Form, mamy w ostatnich latach wszystko: klasyczne dramaty, komedie, farsy, adaptacje, spektakle poetyckie, sezonowe szlagiery.
Dwa stołeczne przykłady. "Edukacja Rity" Russela na Scenie 61 Teatru Ateneum i "Mamo, dobranoc" Marshy Norman na Małej Scenie Teatru Dramatycznego.
Pierwsza, od kilku miesięcy z powodzeniem, przedstawiana jest przez Krystynę Jandę i Tadeusza Borowskiego. Staranna, przemyślana reżyseria Andrzeja Rozhina sprawia, że wszystkie czynności pary aktorskiej, z fantazją i temperamentem grającej rzewną komedyjkę angielskiego młodego pisarza, robią wrażenie najwierniejszego odtworzenia rzeczywistości. To ogromny atut w realizacji sztuki w dwuosobowej obsadzie, gdy do słów nie przyfastrygowuje się wymyślonych działań.
Te, niestety, konieczne są do wsparcia wątłej dramatycznie inscenizacji zatytułowanej: "Mamo, dobranoc". Autorka Amerykanka - Marsha Norman - nagradzana suto w swojej ojczyźnie, snuje dialog o chorej, sfrustrowanej kobiecie, porzuconej przez męża, żyjącej pod jednym dachem z matką. Żadnych odmian, żadnych zaskoczeń (jak dzieje się to w "Ricie") - opowiadanie rozpisane na dwa głosy, z konieczności podparte przez reżysera - Romanę Próchnicką - przedstawianiem rzeczy: puszek, butelek, poduszek, garnków, kubków, śmieci. Na dobrą sprawę wystarczyłby tu monolog matki (Ryszarda Hanin), zwracającej się do wyimaginowanej córki. Gra ją z powodzeniem Ewa Decówna, tworząc postać ostro wyrysowaną czarną kreską. Ryszarda Hanin natomiast wkłada w rolę swoją umiejętność cieniowania sytuacji wytrawnymi środkami aktorskimi: modulację głosu, niewielkim gestem.
Obydwie sztuki są błahe. Temat nie nobilituje dzieła, dlatego też zwariowana komedyjka wciąga o wicie bardziej, niż tragedia. Ot, Małe Sceny, dla wielkich aktorów. Ale już nie dla wielkich spraw. Oczywiście, w tym wypadku.