Żyć albo nieżyć
Zawsze pociąga w teatrze to, co nieznane. Dlatego czeka się na prapremiery. Towarzyszy im dreszczyk emocji. A teatr, który ma honor pierwszego wystawienia, czuje się trochę jak zdobywca dziewiczego szczytu. Podejmuje bowiem większe ryzyko niż wtedy, gdy mierzy się ze sztuką już oblataną po scenach, wie na czym inni połamali sobie zęby i komu się udało trafić we właściwy ton. Widz z utęsknieniem wygląda nowości. Pod tym względem teatry ostatnio nas za bardzo nie rozpieszczają. Kryzys i w tej dziedzinie daje o sobie znać. Wiadomo, że pomnażanie repertuaru zagranicznego jest także kwestią zasobności dewizowej. Niemniej, od czasu do czasu strzela jakieś nowe nazwisko z afisza teatralnego.
Tak jest z autorką Marshą Norman (rocznik 1947). Studiowała ona filozofię. Była później nauczycielką w specjalnej szkole dla dzieci trudnych i jednocześnie próbowała własnej twórczości dramatycznej. Jej debiutem scenicznym była sztuka "Wyjść", która od razu uzyskała nagrodę Amerykańskiego Stowarzyszenia Krytyków Teatralnych, jako najlepsza w sezonie 1977-78. U nas wystawił ją Teatr Powszechny w Warszawie. Teraz na swej Małej Scenie, wystawia jej inny utwór "Mamo, dobranoc" Stołeczny Teatr Dramatyczny. Sztuka należy do tzw. życiowych. Dotyka pozornie banalnych spraw codziennej egzystencji. Mówi o tym, że człowiek nie jest w stanie pojąć stanu ducha i sposobów postępowania drugiej osoby, mimo najbliższego stopnia pokrewieństwa, jakie łączy matkę z córką. Nie jest to oczywiście żadne objawienie nowej prawdy. Utwór jest natomiast dobrze napisany. Nie ma w nim zbędnej opisowości. Wspiera się przede wszystkim na zwięzłym dialogu dwóch kobiet: starej matki Thelmy Cates i jej córki Jessie. Pierwsza jest jakby pogodzona z ograniczeniami życia jakie niesie podeszły wiek i nie gardzi drobnymi przyjemnostkami. Druga ma po prostu dosyć niepowodzeń osobistych i z determinacją prowadzi do pożegnania z nie najlepszym ze światów. Przygotowuje się do swojej ostatniej podróży metodycznie, porządkując wszystkie ziemskie sprawy i przekazując je w ręce matki, która będzie musiała teraz radzić sobie sama. Sztuka wypełniona dialogami zaczepno-odpornymi jest kąskiem dla aktorek. Nie schodzą one ze sceny. Przez cały czas krzątają się w swoim domu. I wśród najprostszych czynności jak przygotowanie posiłku, mycie lodówki, wyrzucanie zbędnych gratów, toczy się ich egzystencjalna rozmowa. Akcja jest rozpięta między kanapą obwieszoną szydełkowymi robótkami i stołem jadalnym. Na tym krótkim odcinku odbywa się retrospekcja życia dwóch kobiet o odmiennych naturach, charakterach, przyzwyczajeniach, zachowaniach.
Reżyser Romana Próchnicka w wywiadzie dla "Życia Literackiego" powiedziała: "Teatr jest dla mnie obrazem życia, ale jakby zagęszczonym, zintensyfikowanym, podniesionym do wymiaru symbolu czy metafory." W takim właśnie kierunku poprowadziła swoje aktorki Ryszardę Hanin i Ewę Decównę.
Poza słowami, wypowiadanymi przez aktorki we wnętrzu przeraźliwie naturalistycznym, rozpina się misterna siatka ich odczuć nie dających się wyrazić językiem - czai się obawa przed samotnością, jeszcze większą niż ta, która dzieli matkę i córkę. Konieczność opiekowania się niezaradną matką nie jest wystarczającą motywacją dla córki by zrezygnować z zamiarów samobójczych ukartowanych na zimno, z pełną świadomością, bez odwołania. Próchnicka wyreżyserowała "Mamo, dobranoc" w sposób drobiazgowy, chciałoby się nawet powiedzieć pedantyczny, cyzelując najdrobniejsze ruchy, gesty, mimikę, rysunek postaci. Obie aktorki są przecież przez cały czas na cenzurowanym. Akcja rozgrywa się tak, że widz nie spuszcza ich ani na chwilę z oka.
Matka - Hanin toczy swój pojedynek z córką na temat żyć albo nie żyć w sposób rzeczowy, bez emocji, szermując przede wszystkim argumentami. Z całą chytrością zmienia taktyki wobec nieprzejednanej w swej decyzji samozagłady córki. Taka postawa narzuca jej bogatszą paletę środków wyrazu niż ta, którą posługuje się Decówna. Od początku nie ma żadnych wahań jak postąpić, jest bardziej jednowymiarowa, z góry określona. Dąży prosto do tragicznego finału. Sztuka Marshy Norman podbiła, jak dochodzą do nas wieści, nowojorski Broadway. Otrzymała w roku 1983 nagrodę Pulitzera dla najlepszego amerykańskiego dramatu roku. Teatr Dramatyczny, który nie miał szczęścia do ciekawszych inscenizacji, przełamał może nareszcie złą passę. Przedstawienie jest interesujące.