Matka, córka i wystrzał
Matka nosi liliowate różowości amerykańskiej starszej pani, cała jest w uśmiechach, filuternościach, łobuzerskich grach i podstarzałej dziewczęcości. Ma twarz, figurę i gesty Ryszardy Hanin.
Córka jest stworzeniem koło czterdziestki, ubranym w dżinsy i długi sweter, pali masę, masę papierosów, nie uśmiecha się, nerwowo porządkuje szafki kuchenne, bez przerwy zajęta, chmurna i bez reszty - od pierwszego rzutu oka - skrachowana życiowo. Tym wrakiem w wydaniu nerwowego kopciuszka jest Ewa Decówna.
Wystrzał pada raz i kończy akcję, która jest akcją jednego wieczoru w pewnym amerykańskim domku zamieszkanym przez matkę-wdowę i córkę-rozwódkę cierpiącą na przypadłości nerwowe. Rzecz cała demonstrowana jest w Sali Prób Teatru Dramatycznego. Nazywa się "Mamo, dobranoc" i jest dwuosobową, drugą już na naszych scenach (po Wyjść w Teatrze Powszechnym) sztuką amerykańskiej dziennikarki Marshy Norman. Pani Norman od kilku lat uchodzi za gwiazdę dramatu w swojej ojczyźnie. "Mamo, dobranoc" grano ponoć z powodzeniem na Broadwayu a w roku 1983 otrzymała ona nagrodę Pulitzera jako najlepszy dramat roku (kandydowała też do - odpowiadającej filmowemu Oscarowi - nagrody Tony w kategorii najlepszej nie muzycznej sztuki sezonu 82-83 i w kategorii ról aktorskich). Podobnie było uprzednio ze szlagierem pt. Wyjść. I podobnie będzie zapewne z polską recepcją obecnej produkcji Marshy Norman. "Wyjść" w Powszechnym nie zrobiła piorunującego wrażenia na widzach i krytyce, świeżutkie "Mamo, dobranoc" także nie ma szans na szlagier repertuarowy. Mimo bardzo interesujących kreacji aktorskich obu wykonawczyń, mimo staranności reżyserki (Romana Próchnicka) i mimo lubianego na ogół powszechnie "tematu rodzinnego". Przyczyna jest prosta: ów temat naszemu widzowi musi wydać się sztucznie nadmuchany, przesadnie i z egzaltacją rozpisany na dialogi i sytuacje, bardzo odległy od życia i problemów jakie niesie ono dzisiaj.
Amerykańskie kłopoty - owszem, można byłoby to tak skwitować gdyby istotnie chodziło o sytuacje i stany świadomości typowe dla Amerykanów, egzotyczne dla nas. Ale autorce idzie o stempel uniwersalności, o człowieka "jako takiego", o kobiecość w wieku dwudziestym, o rodzinę współczesną, zagubienie współczesne i wszelkie temu podobne Wielkie Sprawy. A na te wielkie sprawy materiału tu nie starcza. Bo o co chodzi obu paniom z "Mamo, dobranoc": córce - o zmarnowane życie u boku wygodnej, motylkowatej mamy, która przyjęła ją po chorobie (depresja? cyklofrenia?, neuroza?, epilepsja?) i po zawaleniu się jej małżeństwa. Córka nienawidzi tego życia na boku, nie ma kontaktu z synem, który zszedł na tzw. złe drogi ani z bratem, który jest "normalny", ani z matką, która pozwala się obsługiwać i słodko-despotycznie króluje w małym domku. No więc córka zamierza się zabić pistoletem ojca, mówi o tym matce, przygotowując ją na ten fakt. Zostawia instrukcje jak i co mama ma robić "po strzale" oraz jak i kiedy wysyłać rzeczy do pralni, gdzie zamawiać żywność, pod jaki numer telefonu dzwonić w sprawie braku papierosów a pod jaki do śmieciarza i lekarza. Po czym zabija się jak postanowiła. Przedtem zrobi mamie manicure, powspominają sobie obie tatusia, dzieciństwo i różne inne etapy rodzinnego życia. I to właściwie wszystko. Matka godzi się z tą decyzją córki, kto wie, może nawet po wystrzale poczuje ulgę?
Perwersyjność tej sytuacji szyta jest grubymi nićmi ale nićmi z butiku. W gruncie rzeczy dramatu nie ma, jest życie uporządkowane i wygodne. Szare i bez perspektyw - powiada autorka. Ano niby szare ale szarość to kolor pojemny: zmieści się w nim sto tysięcy odmian barwy niby znaczeniowo takiej samej. Szarość życia córki z tamtego domu, której Decówna nadaje rysy pewnej determinacji i klasy charakteru nie jest szarością bezwzględną and szarością życia widza, który przyszedł do Teatru Dramatycznego. Patologia życia rodzinnego? Niby tak, ale w wydaniu cukierkowym, ładniutkim.
Pamflet na sytuację kobiet: tej niby "wyzwolonej" i tej niby "bluszczowatej" (matka) a silniejszej? Może, trochę, ale na poziomie reportażu z kobiecego pisma. Jeżeli mimo wszystko warto pójść na ten spektakl to dla obu aktorek.
Ryszarda Hanin stwarza tu postać bogatszą, sądzę, niż ta napisana. Decówna - inteligentniejszą. Hanin jako matka ma w sobie jakąś sztuczność, coś egoistycznego, jest jakby "matką mianowaną" - w istocie żyje swoimi radościami z życia. Podejrzewa się brzydko: jedną z tych radości jest także dokuczanie córce wariatce (ale bardzo właściwie "normalnej" -wariatce) i to dokuczanie subtelne, w celofanie czułości i troski. Bardzo to pełna niuansów rola, bardzo "babska", odkrywająca pokłady tzw. natury kobiecej,
Ewa Decówna ma tu do grania rolę mniej wdzięczną. Jest odrobinę sawantką, odrobinę brzydkim kaczątkiem a bardzo - osobą zestresowaną. Aktorka ten aliaż demonstruje bez uciekania się do środków banalnych. Nie jest płaczliwa ani histeryczna, raczej ostra, ustawicznie dbająca o pozory spokoju, nawet obojętności. Udaje się jej to w pełni. Aktorsko wygrywa, i to w pięknym stylu dalekim od schlebiania publiczności.
Gra obu aktorek satysfakcjonuje, na krótko pozwala zapomnieć nawet w jak błahej sprawie używają swoich umiejętności. Bo ten sukces z Broadwayu w Warszawie roku 1985 musi wywoływać tylko uśmiech znużenia, albo i zniecierpliwienia.
Inne światy, naprawdę? Bo ja wiem... Może.