Radio z obrazkami
Jeszcze do niedawna niewielu (pomijając fachmanów od teatru) wiedziało, że Antoni Słonimski w swojej bogatej twórczości pisał także dla teatru. Trudno się dziwić, skoro w powojennej Polsce, nie roku 1981 nie zagrano (w teatrze profesjonalnym) żadnej sztuki pisarza.
Dobrze więc się stało, że w ciągu ostatnich czterech lat przywrócono Słonimskiego scenie. Wprawdzie w sposób połowiczny, bo wystawiono - jak dotąd - dwie spośród czterech napisanych sztuk, ale wystawiono. Poprzednio była to "Rodzina", ostatnio zaś "Lekarz bezdomny". "Lekarz bezdomny" to finezyjnie skrojona pełna ironii satyra na konflikty i napięcia polityczne dwudziestolecia międzywojennego, a właściwie drugiej połowy lat 30-ych. Typowość postaci zarysowanych niezwykle wyraźną kreską oraz racje wypowiadane przez nich i pokazane w sposób trącący nieco karykaturą, czynią z tej sztuki zarazem komedie charakterów jak i postaw. Jest rok 1930. scena przedstawia wnętrze mieszkania profesora Wernera, a właściwie jego gabinet: biurko zarzucone książkami i różnymi szpargałami. fotele, stół, krzesła, na ścianie jakiś obraz, który - wkrótce - okaże się motorem zdarzeń. A oto bohaterowie przedstawienia: wspomniany już profesor Werner (Jan Tesarz) uczony, mikrobiolog, tytułowy lekarz i jego dwaj synowie: Stefan (Eugeniusz Nowakowski) i Jerzy (Jerzy Rogowski). Stefan to wyznawca idei faszystowskiej. Jerzy jest zwolennikiem marksizmu, ojciec zaś to przedstawiciel tzw. złotego środka, czyli liberalnej inteligencji i zdrowego rozsądku. Obydwaj synowie są tak zajęci działalnością polityczną i zacietrzewieni w głoszeniu swoich ideologii, że nie bardzo znajdują czas na zarobkowanie. Toteż "siedzą" u ojca w kieszeni, a raczej u żydowskiego lichwiarza Dawida (Jarema Stępowski) w kieszeni,którego siedzi także ojciec. Słowem cała rodzinka jest bez grosza i gdyby nie przywiązany do profesora stary lichwiarz nie wiadomo co by było. Ale oto pojawia się cud. Wiszący na ścianie bohomaz okazuje się być (na krótko i za sprawą prof. Mikusza, historyka sztuki, a zarazem przyszłego teścia Stefana) arcydziełem sztuki, słynnym obrazem Rembrandta. A to już na pewno zmieniłoby ekonomiczne status quo rodziny Wernerów. I chociaż przymiarki do owej zmiany trwały zbyt krótko (w wyniku różnych perturbacji niebawem okazuje się, że to pomyłka), to cała intryga z fałszywym Rembrandtem posłużyła autorowi, a tym samym i reżyserowi przedstawienia za zabieg obnażający prawdziwe oblicze bohaterów: Stefana i Jerzego. Okazało się, że kiedy w grę wchodzą pieniądze obydwaj synowie - mimo iż jeszcze przed chwilą byli względem siebie wrogo usposobieni i reprezentowali przeciwne postawy - teraz, powodowani zachłannością na bogactwo, zgodni są co do realizowania swych idei w sposób daleki od humanitarnego. Autor występuje przeciwko nietolerancji, chciwości, przeciw tzw. chamskim metodom i bezwzględności postępowania ludzkiego, bierze w obronę wartości humanistyczne oraz zdrowy rozsądek i pokazuje konflikt woli człowieka z jego otoczeniem. Pośród wzajemnie zwalczających się (pozornie)synów profesor Werner staje się bezdomny we własnym domu.
Komedia ta w której niewiele jest zdarzeń stricte teatralnych i gdzie trzy czwarte miejsca zajmują tzw. gabinetowe rozmowy i monologi - wymaga atrakcyjnej i bardzo teatralnej formuły inscenizacyjnej. Niestety, inscenizacja, o której powyżej, bardziej przypomina słuchowisko radiowe -ilustrowane statycznymi obrazkami niż żywy teatr. Aktorzy - poza świetną, komiczną postacią Wikci, zagraną przez Zofią Rysiównę - wygłaszali gorzej lub lepiej swoje monologi - nie zwracając zupełnie uwagi na partnera. W efekcie powstało nudne widowisko, w którym roztopił się ogólny i głębszy sens utworu Słonimskiego.
A że jest to komedia? Wierzę. Czytałam tekst sztuki. Z przedstawienia to nie wynika.