Artykuły

Śmiech Arlekina

"Sługa dwóch panów" Carla Goldoniego w reż. Tadeusza Bradeckiego w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Pisze Szymon Spichalski w Teatrze dla Was.

Jest coś uwodzącego w commedii dell'arte. Wyewoluowała ona w XVI wieku z tradycji średniowiecznego teatru jarmarcznego. Jej ojczyzną stały się Włochy, podzielone wtedy na kilkaset małych księstw i państewek. Maski Pierrota, Pantalona czy Brighelli zaczęli wkrótce zakładać Francuzi, dotarły one także do Polski (słynny występ w 1666 roku na dworze króla Jana Kazimierza). Występy aktorów opierały się na improwizacji i lazzi - błazeńskich gagach. Trudno było okiełznać tak nieprzewidywalną formę.

Zrobił to jednak Carlo Goldoni, nazwany niegdyś "mieszczaninem z pociągiem do cyganerii". Postacie dell'arte przybrał w schludny literacki kostium, chaotyczny język commedii dostosował do pełnowymiarowych dramatów. Co ciekawe, jego dokonania miały miejsce dopiero w XVIII wieku, kiedy konwencja włoskiej komedii ludowej znajdowała się u swego schyłku. Dell'arte inspirowała kolejne pokolenia artystów, w tym Edwarda Craiga czy Wsiewołoda Meyerholda. Legendarne stały się dwudziestowieczne inscenizacje Giorgio Strehlera, stanowiące dokładną rekonstrukcję poetyki pochodzącego z Włoch gatunku. Wśród nich znajdowała się także adaptacja "Sługi dwóch panów".

Teraz do Goldoniego powraca Tadeusz Bradecki. Twórca słynnej "Wiosny Narodów w Cichym Zakątku" sięga po konwencję, z którą wcześniej miał już do czynienia. Dość wspomnieć o jego roli Lelia w "Łgarzu" z 1982 roku. Do estetyki teatru jarmarcznego odwoływał się także w swojej adaptacji "Biednych ludzi", będących jego debiutem reżyserskim. Jego najnowszy warszawski spektakl odwołuje się do historycznego kostiumu dell'arte. Jedynie scenografia Jana Polewki odsyła nas do abstrakcjonizmu. Ten zabieg ma jednak swoje uzasadnienie. Już na początku twórcy podkreślają, że zobaczymy czystą fikcję. Kiedy aktorzy pojawiają się na scenie, dopiero po chwili dostrzegają widownię. Reagują paniką, po czym powracają, by odegrać właściwe przedstawienie. Commedia dell'arte ma tak silną moc oddziaływania, bo swoją umowność podkreśla aż do granic możliwości. "To tylko spektakl" - mówią nam aktorzy, wytwarzający na scenie energię pochodzącą z czystej teatralności.

Widowisko Bradeckiego jest wierne literze i konwencji oryginału. Fabuła rozwija się według znanego schematu: do Wenecji przybywa Beatrycze Ricardi, przebrana za swojego zmarłego brata. Doprowadza do zerwania zaręczyn Sylwia i Klary, bowiem ta ostatnia była przyrzeczona nieżyjącemu już mężczyźnie. Doprowadza to do konfliktu między ojcami młodych, pojawia się także ukochany Beatrycze i nieodłączny Arlekin Na scenie Dramatycznego mamy wymiany szybkich gagów, listowne pomyłki, qui pro quo, gonitwy w stylu bastonate - wszystkie elementy dramaturgii typowe dla dell'arte. Te odniesienia widać także w kostiumach. Pantalone nosi maskę z haczykowatym nosem oraz białą podkręconą brodę, co upodabnia jego twarz do półksiężyca. Przemądrzałego Doktora "zdobi" kulfoniasty nochal, który mężczyzna bezustannie trzyma w górze. Kraciasty kombinezon ma na sobie Truffaldino-Arlekin, oberżysta Brighelli nosi biały kostium i maskę ze złośliwym wyrazem, etcetera.

Ale włoska commedia to nie tylko charakterystyczne stroje. Gra w masce wymusza na aktorach intensywną pracę przy użyciu swoich ciał. Świetnie wyczuwają to Mariusz Wojciechowski i Andrzej Blumenfeld - odpowiednio Pantalone i Doktor. Ten pierwszy porusza się chwiejnym krokiem w zgarbionej pozycji, pod przykrywką starości kryje jednak sporą dozę lubieżności. Drugiego cechuje kaczy chód z wystawionym do przodu brzuchem oraz donośne recytowanie łacińskich sentencji. W przypadku pozostałych aktorów wygląda to różnie. Zupełnie nie czuje konwencji Łukasz Wójcik jako Brighella. Jego postać jest statyczna, cały wysiłek grającego ukrywa się chyba w twarzy schowanej pod maską. Udanie wypada Mateusz Weber jako Sylvio - parodia Romea, którego buńczuczny język znacznie przerasta umiejętność posługiwania się szpadą. Co ciekawe, on i jego ojciec Doktor w podobny sposób używają palca wskazującego jako narzędzia perswazji. Komiczny hamletowski rys nosi Floryndo w wykonaniu Waldemara Barwińskiego. Relatywnie najsłabiej wypadają panie - o ile Anna Szymańczyk jest przebojowa jako silna charakterem służąca, o tyle Beatrycze Agaty Góral i Klara Kingi Suchan okazują się dość groteskowe. Ale nie wspomniałem jeszcze o jednym z wykonawców głównych ról.

Siłą warszawskiego "Sługi dwóch panów" jest przede wszystkim Krzysztof Szczepaniak jako Truffaldino-Arlekin. Jego energia i charyzma przywodzą na myśl wielką kreację Ferrucia Soleriego ze spektaklu Giorgio Strehlera. Zgoda - nie jest to oczywiście jeszcze ten poziom fizycznego treningu, dokładności gestu. Szczepaniak podejmuje jednak z powodzeniem wymagające zadanie aktorskie. Porusza się charakterystycznym, tanecznym krokiem, podejmowanym z wymachu ciała. Jego postać "nadmuchuje się", żeby móc podnieść wielką skrzynię. Dubluje kroki Florynda, jednego ze swoich panów. Kiedy popełnia gafę, ze wstydu chowa się w beczce. Rola młodego aktora jest pełna takich niuansów, którymi Arlekin porywał kolejne pokolenia widzów. W słynnej scenie obiadu reżyser ułatwia Szczepaniakowi niektóre działania (np. chodzenie z talerzem na plecach).

Pewnym problemem warszawskiej inscenizacji jest widoczny u niektórych aktorów brak odpowiedniego treningu, tak niezbędnego w dell'arte - gatunku opierającym się przecież na zespołowości. Przekład Jana Polewki pełny jest także nieco nachalnych uwspółcześnień w stylu "widziały gały, co brały" albo "granie na czkanie". Naiwnie może dzisiaj brzmieć wprowadzone przez Goldoniego rozwiązanie sądowej sprawy Florynda - przez przekupienie sędziego. W XVIII wieku korupcja wśród włoskich prawników była powszechna, zabieg autora nie był tylko deus ex machina. A może ma to coś wspólnego i z naszymi czasami...?

Nie zmienia to jednak faktu, że całość wypada nadspodziewanie dobrze. Duża w tym zasługa świetnej muzyki Stanisława Radwana, granej na żywo przez trzyosobowy zespół. Scenografia Jana Polewki pozwala zaś na operowanie perspektywą, dzięki czemu spektakl zyskuje na dynamice. Spektakl Dramatycznego jest dowodem na to, że powracanie do dawnych konwencji teatralnych okazuje się często czymś ożywczym. Idzie nowe Znaczy stare?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji