Artykuły

"do you feel the same Am I only dreming"

"Trzy stygmaty Palmera Eldritcha" w reż. Jana Klaty w Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Marta Kuźniak w Didaskaliach.

Właściwie to nie ma pewności, czy przypadkiem nie zaaplikowano nam halucynogenu Can-D lub Chew-Z. Przecież teatr to kupiona w kasie biletowej przepustka do zupełnie innego świata. Bóg obiecuje życie wieczne. Teatr może nam dać jego namiastkę. Tylko że Klata nie proponuje niebiańskiego wypoczynku, przyjemnej podróży w nieznane. Jednak jego spektakle towarzyszą nam po, jeszcze długo po. Jak wąż w kieszeni Bulero - dowód, że jacyś inni powróciliśmy do rzeczywistości. Tylko której rzeczywistości? Ano tej, w której czujemy się najlepiej. Dokładnie tej. sprzedawanej przez korporację ekscentrycznego Bulero. Kod dostępu do niej to Can-D - narkotyk powodujący przejście konsumentów w cudowny świat zestawów Perky Pat. Świat wyjątkowy, choć tak ujednolicony, jak uniformy pracowników koncernu PP. Ale jakże wygodny, skrojony na miarę. Jednak my - Ziemianie - wcale nie potrzebujemy Can-D. My mamy karty kredytowe. Pracujemy w bezkonkurencyjnej fabryce marzeń, powodzi nam się w życiu osobistym, pomyślnie przechodzimy kolejne terapie, które czynią nas pięknymi i mądrymi.

Jest pięknie. Jak w gablotach, stworzonych przez Justynę Łagowską, przedstawiających kolejne wcielenia Perky Pat - lalki łudząco podobnej do Barbie. Barney Mayerson (Hubert Zduniak) - najlepszy jasnowidz w korporacji, potrafi bezbłędnie przewidzieć, który produkt się sprzeda, a który nie przypadnie klientom do gustu. Jego asystentka - zdolna i sprytna panna Fugate - póki co. jest mu absolutnie uległa. Może nie zastąpi szefowi żony. ale przynajmniej Mayerson nie budzi się sam. Jego była żona Emily (Anna Radwan-Gancarczyk) w nowym związku wszystkie uczucia przelewa na swoją pracę. W fartuchu, rękami pobrudzonymi gliną tworzy sztukę. Sztukę użytkową (inna nikogo nie interesuje), którą można zminiaturyzować i dołączyć do zestawów Perky Pat,sprzedawanych Im.

Bo przecież są jeszcze Oni. Ci, którym się nie udało na Ziemi i wegetują na którejś z orbitalnych planet. Mogą spokojnie uprawiać swój ogródek. Tylko, niestety, gleba na Marsie wydaje strasznie słabe plony. Sam Mars to ponura przestrzeń z barakami - szarymi blaszakami. Nic dziwnego, że koloniści tak łapczywie wysysają ostatnie soki z Can-D. Wreszcie można poczuć "prawdziwy" smak życia, powrócić na chwilę na Ziemię. Więcej, stać się Perky Pat lub jej partnerem Waltem. personifikacją własnych pragnień. Po zażyciu tego panaceum na nieudane życie, koloniści przenoszą się w świat "idealnych" lalek. Oglądamy ich marzenia niczym tani film klasy B - z ironią i drwiną. Na ścianie baraku wyświetla się morze, plaża i fantastyczny samochód. A na pierwszym planie uśmiechnięci oni- Perky i Walt-prawie jak żywi. Ludzkiej wielkości, kolorowi, piękni wkraczają na scenę. Są troszkę usztywnieni, ich ruchy nie są naturalne, uśmiechy nie są szczere. Aktorzy (Małgorzata Gałkowska i Juliusz Chrząstowski) niczym duże. ożywione lalki rozmawiają przez telefony komórkowe, spacerują po plaży. Jak przystało na lalki, mają zapinane na rzepy stroje, które można ściągnąć jednym ruchem. Poruszają się jak maszyny, mają proste plecy, ich stawy zginają się jak zawiasy. Z ich ust nie wydobywa się żaden dźwięk. Z przesadną mimiką wypowiadają martwe słowa, głosu użyczają im koloniści. Kiedy wcielają się w nich liczni bohaterowie, okładają się pięściami, ciągną za włosy - kilka wcieleń walczy o dominację nad jednym ciałem. Zestaw Perky Pat zachwyca i przeraża perfekcją wykonania. Teraz to koloniści wyglądają jak zabawki. Siedzą z wyciągniętymi nogami i zamkniętymi oczami, w rządku, jak na półce w dziecięcym pokoju. Jakże są maleńcy, jak żałośni w tych szarych waciakach. Jakby to oni byli lalkami w świecie Perky Pat. Przestali być podmiotami działań. Rządzą nimi martwe przedmioty. Pozornie martwe.

Za chwilę okaże się,że wszystko to pozór, iluzja. Świat to iluzja. Może śnimy, albo jesteśmy czyimś snem. Boga? Nie, przecież już ustaliliśmy, że nie ma Boga. Sprawdził to Palmer Eldritch. Wrócił - w nieziemskiej, żeby nie powiedzieć: boskiej, choć zmodyfikowanej komputerowo, poświacie. Jest głosem. Niewidzialną postacią, od której bije blask zielonych promieni. Przybywa, by dać ludziom to, co obiecuje Bóg - życie wieczne. Nie funduje chwilowej przyjemności w ciele i świecie Perky Pat. Po zażyciu Chew-Z można być sobą i robić to, na co się ma ochotę. Można przenieść się choćby w czasy własnego dzieciństwa. Przeżyć ponownie pierwszą udaną randkę. Trzeba tylko przyzwyczaić się do obecności w tym świecie osoby trzeciej - Palmera. Pismo Święte mówi, że w każdym człowieku jest cząstka Boga; w każdej postaci powołanej do życia w narkotycznej wizji będzie pierwiastek twórcy Chew-Z. Jego wszechobecność ujawnia się bardzo prosto. Nagle mała, niewinna dziewczynka w komunijnym wianku przemawia jego głosem. I okazuje się, że to tylko produkt wyobraźni. Że to nie jest prawdziwy świat. Ale tak realistyczny, tak namacalny, że jesteśmy w stanie zrezygnować z prawdy. Zapomnieć. Dopiero później może się okazać, że to fantazmat, iluzja, marzenie.

A prawda? Klata, żonglując scenami, przenosząc widza w równorzędne "rzeczywistości", nie pomaga w szukaniu odpowiedzi. Zmiany techniczne wydają się igraszką. (Pogratulować dyscypliny i dynamiki, jaka panuje na scenie podczas błyskawicznych black-outów.) Zapadająca ciemność przepojona pulsacyjną muzyką wzmaga niepewność. Co teraz, dokąd się teraz przeniesiemy? W pewnym momencie spiętrzenie tych wizji zaczyna męczyć. Po prostu chcemy, żeby to był już koniec. Ale nie,wyobraźnia projektuje następne i następne. Kiedy wreszcie obraz znika, czujemy przez moment ulgę, że już nie musimy patrzeć na kolejną wersję złudy i męki Barneya. Ale za moment chcemy następnej. Boimy się, że mogłoby już nic nie nastąpić. Tylko ciemność.

Materię przenika duch, nie dusza. Duch zła. Przecież Palmer sprzedaje ludziom narkotyk. Ludziom, którym jest tak źle. że z pełną świadomością i odpowiedzialnością, powoli i po cichu zadają sobie śmierć, by choć przez chwilę - paradoksalnie - poczuć się ludźmi. Czyżby kolejna część tej mocy. która wiecznie zła pragnąc, wieczne dobro czyni? Tylko co tak naprawdę jest dobrem a co złem, gdy moralność okazuje się kategorią relatywną? Nawet ostatnia wierna, która wyrusza na Marsa, by nawrócić na neochrześcijaństwo kolonistów, kapituluje, sięga po Chew-Z. Jednak zanim zrezygnuje, zdąży wypowiedzieć najważniejsze słowa. Bo na początku było Słowo i to jego moc zmienia Mayersona. Nie miłość do neochrześcijanki, jak u Dicka, ale właśnie Słowo Boże. Nagle ten sam Barney - cyniczny, wystylizowany, wręcz zmechanizowany - staje się zupełnie innym człowiekiem. Z nagim torsem, włosami opadającymi na ramiona, wzrokiem wpatrzonym w dal - "jakiś taki Chrystus". Właśnie on - najbardziej zmanierowany, wyrachowany, wpatrzony w siebie - zaczyna walkę o swoje człowieczeństwo. Przede wszystkim musi odzyskać żonę. Przemierza kolejne światy, by wreszcie wypreparować w swojej świadomości obraz idealnej Emily. Dlatego wraca do przeszłości. Ale tam nie ma ideału.

Klata odwraca kolejność - dopiero we wspomnieniach Mayersona możemy szukać motywacji jego postępowania z pierwszej części spektaklu. Rodzinny album Mayersonów to fotografie awantur, niespełnionych ambicji, braku wyrozumiałości. Barney - sarkastyczny, niesprawiedliwy i bezwzględny wobec żony - jest wciąż "nawalony", "napruty". "napierdolony". Emily opuściła Barneya, gdy Barneya opuścił grzech. A bez świadomości grzechu nie ma przemiany. Pokuta w przypadku Mayersona to droga do odkupienia win, nawet za cenę autodestrukcji. Ale czy można w wirtualnym świecie odkupić grzechy popełnione w świecie realnym? I kto może nam dać rozgrzeszenie? Bóg- nie. W takim razie gwiezdny prorok Eldritch. I właśnie do niego Barney wyśpiewuje na melodię litanii prośbę o oddanie mu żony. Niestety, nadzieje w nim pokładane okazują się płonne. Palmer Eldritch. jak bezsensownie pojawia się na scenie, tak bezsensownie znika w momencie, w którym zaczynamy się do niego przyzwyczajać. Bo właściwie dlaczego nie? Nie ma on ani stalowych zębów, ani elektronicznych oczu, ani sztucznej ręki. które są tytułowymi stygmatami. Nijakość tej postaci pozostawia nas wobec niej zupełnie obojętnymi. Skoro dla wydobycia najważniejszego przesłania spektaklu Palmer nie okazuje się fizycznie niezbędny, nie rozumiem, po co w ogóle Klata wprowadza go na scenę. A mógł pozostać dojmująco niepokojący właśnie poprzez swoją nieobecność. Jego nieokreśloność określałaby go idealnie.

Mniej obojętnie spoglądamy na Emily - razem z aktualnym mężem Richardem (Zbigniew W. Kaleta) poddała się terapii zwiększającej objętość mózgu. Próba przyśpieszonej ewolucji zorganizowana w system prostych, powtarzanych zgodnie z rytmem muzyki, mechanicznych ruchów, w przypadku Emily nie powiodła się. Kobieta cofnęła się w rozwoju. Zupełnie zniewolona, zamknięta w jednej pozie, którą na początku spektaklu można jeszcze było interpretować jako formę sprzeciwu, wydaje się zupełnie bezsilna. Nieobecna, nieświadoma Emily wciąż trzyma przed sobą zgięte w łokciach ręce. To jednak nie ma znaczenia. Najważniejsze, że Mayerson może ją trzymać w ramionach. Przepiękna scena. Tańczą. I choć ona potrafi komunikować się tylko za pomocą nic nieznaczących sylab, to rozumie: a nawet jeśli nie rozumie, to czuje miłość męża. Okazuje się. że w morzu niepewności tylko stała i niezmienna miłość nie jest zagrożona - jest prawdą, nawet jeśli świat jest złudą.

Tak kończy swoją opowieść Klata. Wreszcie zyskuje pewność, że miłość przetrwa. Nawet jeśli będzie kiczowatą kalką telenowelowego. cukierkowego uczucia-towaru. Na pozór. Może poprzedni bohaterowie Klaty - &, Lafcadio. Hamlet, Aleks - zniewoleni popkulturowymi stereotypami, pochłonięci pracą, karierą, permanentną walką (właściwie nie wiadomo o co) nie znaleźli czasu. sił. determinacji, by kochać. Po prostu i bez względu na konsekwencje. A może Klata dojrzał do tego, by wreszcie zrobić spektakl o najwyższej wartości, o aksjomatach, na które nie ma wpływu ani społeczna, ani moralna, ani polityczna sytuacja w kraju. Dlatego "Trzy stygmaty Palmera Eldritcha" to spektakl, który nie uderza w przekonania religijne ani w poczucie poprawności politycznej. Po raz pierwszy warunki zewnętrzne, w których rozgrywa się akcja, są tylko panoramą, na tle której reżyser rozgrywa dramat uniwersalny. A przy tym jakby bardzo osobisty. Trzy stygmaty Klaty to nie irokez, epolety na ramionach i różaniec w kieszeni, choć to właśnie one wywołują największy rezonans. Tak jak, rzekomo prowokacyjny, język teatralny Klaty. Idąc na spektakl tego reżysera, spodziewamy się popkultury, teledysku, skreczów mentalnych, komiksu, mocnej muzyki i specyficznego humoru. I dokładnie taki przewidywany produkt kultury masowej otrzymujemy. Czyżby?

Klata w swojej ostatniej inscenizacji rzeczywiście wypreparował na scenie mnóstwo światów. Piętrząc iluzje, dokonał jednak deziluzji. Całą duchowość zdemaskował. I okazało się. że pod powierzchnią miłej oku formy jest mnóstwo nieprzystających elementów. Ten świat się rozsypuje. W panice próbujemy nadać mu jakąkolwiek formę. Składamy go ze strzępów sloganów, stereotypów, kłamstw czy piosenek. Nawet muzyka to tylko synteza dźwięków. Można je dowolnie kształtować, można nimi manipulować. Można stworzyć z nich porażający utwór. Można je okaleczyć, okraść ze słów. Klata - jak Palmer - przenika dźwiękową materię spektaklu. Tym razem nie odwołuje się do narodowych, ludowych czy religijnych melodii, nie bawi się tempem, nie powtarza motywów. Komputerowo zniekształca w utworach słowa, a są to teksty o miłości. Widz jest w stanie rozpoznać tylko linię melodyczną. Słowa są wyświetlane na ekranie. Wyrwane z naturalnego środowiska, jakim jest muzyka, wyglądają jak komunikat S.O.S.: "Do you feel the same. Am I only dreaming?". Jednak nawet ta zwyrodniała muzyka porywa Bulero (świetna kreacja Jana Peszka). Twórca Perky Pat w imię legitymizacji kłamstwa może złożyć ofiarę z własnego umysłu, ale ciało instynktownie podąży za prawdą.

Klata pompuje popkulturowe klisze, które rządzą naszą wyobraźnią, sentymentalną taniochę i bezdenną głupotę wtłaczaną przez massmedia w umysły zagubionych odbiorców - a wszystko po to, by uderzyć we wroga jego własną bronią. Tylko że to widz już wie. Wie, w którym momencie apoteozę należy utożsamić z pastiszem. Tylko co obśmiewamy, skoro w świecie scenicznym nie ma żadnej przeciwwagi dla przegryzanych, przetrawianych i wypluwanych niestrawności? A może Klata chce pokazać, że przeciwwagi nie ma? Byłby to za tern autopastisz, rozumiany jako ostateczna forma obrony przed rozpaczą.

Zaproponowana przez Klatę konwencja jest w stanie wchłonąć i podporządkować nadrzędnej idei spektaklu każdą intelektualną i formalną wątpliwość. Dlatego nie sposób jednoznacznie stwierdzić, czy Klata jest już blisko Sztuki, czy jeszcze mu do niej daleko. Reżyser jakby wciąż się wahał pomiędzy popkulturową nowomowa a tradycyjnym językiem. Pomiędzy postmodernistycznym graniem kawałkami a budowaniem klarownej fabuły. Pomiędzy teatrem dramatycznym a tym wskazanym przez Lehmanna, uprawianym przez Castorfa, Ostermeiera. Schleefa. Zszywanie tych wszystkich elementów - często grubymi nićmi - w jeden obraz sprawia, że jest on niekoherentny. Podskórnie wyczuwamy jakiś dysonans.

A może reżyser jest absolutnie świadomy osiągniętego efektu. I próbuje nam powiedzieć, że mamy taki teatr, na jaki zasługujemy. Trochę poukładany i trochę chaotyczny, trochę mądry i trochę głupi, trochę prowincjonalny i trochę europejski. Jakie czasy, taka sztuka. Może więc Klata jest bliżej tego. co najważniejsze. Bliżej Prawdy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji