Pinter, czyli które nogi piękniejsze
Przed 30 laty londyńska prapremiera "Dawnych czasów" została przyjęta entuzjastycznie.
W dramacie Harolda Pintera dostrzeżono nowe słowo dramaturgii, która nawiązując do salonowego dramatu konwersacyjnego pokpiwała z jej zużytej formy, łudząc widzów falsyfikowanymi konfliktami. Na scenie bowiem rozgrywał się dramat cieni, konflikt niewykończonych form. Bohaterowie daremnie poszukujący swojej tożsamości czepiali się strzępów zapomnianej przeszłości, rywalizując o swoje miejsce w życiu innych postaci.
Nie odbierając temu dramatowi niczego z finezji, może bardziej do czytania niż do oglądania, nie sposób nie powtórzyć po raz któryś, że nic nie starzeje się tak szybko jak awangarda. Toteż "Dawne czasy" już w niewiele lat po urodzeniu okazały się bodaj najnudniejszą sztuką Pintera. Trudno bowiem upajać się śmieszną w istocie sytuacją, potwierdzającą żałosne zagubienie postaci dramatu, które nie potrafią ani same się określić, ani określić się wobec świata. Może wprawdzie tę sztukę o upadku sztuki porozumienia i rozumienia ożywić kunszt aktorów, pytanie tylko: czy warto? Pinter nie Czechow, nadmiernie odizolował swych bohaterów od świata, odbierając im znamię oryginalności. Nic dziwnego, że nie budzą zainteresowania publiczności, ich przeżycia nikogo nie obchodzą, pozostawiają w stanie doskonalej obojętności. Jeśli to było celem dramaturga, to osiągnął swoje.
Jerzy Grzegorzewski ma najwyraźniej sentyment do tego dramatu, grał go kiedyś bez powodzenia w Teatrze Studio. Teraz przedstawił w reżyserii Agnieszki Iipiec-Wróblewskiej na Scenie przy Wierzbowej Teatru Narodowego. Reżyserka włożyła sporo trudu, aby unowocześnić nieco już zleżałą formę dramatu, dodając rozmaite inkrustacje, m.in. w postaci dokrętek filmowych w stylu Antonioniego i mocnych akcentów muzycznych, za pomocą których usiłowała budować daremnie nastrój. Ale nie uratowało to utworu przed nudziarstwem.
Zabłąkani bezradnie w czeluściach swej wątłej pamięci bohaterowie opowiadają o tym, co wydarzyło się lub wcale nie wydarzyło przed 20 laty, dzielą swymi obsesjami erotycznymi, piją kawę, koniak, jedna z nich bierze kąpiel i... po sztuce. Trwa to półtorej godziny z przerwą, ale widz odnosi nieodparcie wrażenie, że trwa o wiele za długo, bo o nic tu nie chodzi albo o niewiele. Cóż z tego, że bohaterowie poszukują swojej tożsamości, albo próbują zdominować się nawzajem, skoro nie umieją tym widzów zainteresować.
Na scenie trwa konkurs piękności: czy Grażyna Szapołowska prezentuje się gustowniej w szarej sukni, czy Gabriela Kownacka ponętniej w białym szlafroczku. Pani Szapołowska podkreśla zalety uśmiechu i figury, potrząsa zalotnie fryzurą i przechadza się zmysłowo. Pani Kownacka nie pozostaje dłużna, okazując nogi. Pomiędzy nimi próbuje zaistnieć Jerzy Radziwiłowicz, odnotujmy, bez charakterystycznej dla siebie maniery dykcyjnej. Niestety, pani Szapołowska szemrze i niewiele dochodzi do uszu widzów, pani Kownacka mówi (dla równowagi?) za głośno. Pan Radziwiłowicz w sam raz. Dekoracja przypomina odkształcony nieco salon - przez środek przebiega tajemnicze zagłębienie, burzące harmonię, które tworzy pewną przeszkodę dla aktorów. Widz ma zajęcie, popatrując, czy aby któraś z aktorek nie padnie pastwą tej architektonicznej pułapki. Na uwagę zasługuje zręcznie postawiona filiżanka na pantofelku pani Szapołowskiej, uniesionym (wraz z nogą) ku górze.
No cóż, dawne to czasy, kiedy Pinter budził autentyczne zainteresowanie publiczności. Dziś przypomina wyskubaną zabawkę, której nie udało się przywrócić niegdysiejszego blasku.