Baśń efektownie przyprawiona
Do pierwszej, prawdziwie "swojej" premiery w Tarnowskim Teatrze dyrektor Wiesław Hołdys zaangażował ciekawy tandem realizatorów: reżysera Włodzimierza Fełenczaka, jedną z ważniejszych postaci polskiego teatru dla dzieci i scenografa Krzysztofa Kaina-Maya, wywodzącego się z kręgów sztuki alternatywnej wobec tej oficjalnej, salonowej. Ten duet stworzył widowisko pomysłowe, nasycone wieloma efektownymi rozwiązaniami inscenizacyjno-scenograficznymi, w którym obok żywego planu pojawiają się postacie w ogromnych, atrakcyjnych maskach, lalki a także rozsądnie dozowane bogactwo różnych efektów scenicznych. Wszystko to, przyprawione dobry muzyka Stanisława Nakielskiego, jest bardzo teatralne, baśniowe i magiczne. Niestety, jeden z ważnych elementów tej teatralnej gry nie dostosował się do ogólnego poziomu. Nie wiem, ile winy w tym reżysera, scenografa a ile realizatora - w każdym razie w wielu momentach światła nie współbrzmiały z tą dobrze nastrojoną orkiestrą, nie tylko burząc nastrój kilku scen (a przecież powinny go w znacznym stopniu nasycać) ale też - co gorsza - psując zamierzone efekty sceniczne, jak było na przykład w scenie z Duchem, gdzie zbyt jasne i statyczne oświetlenie odsłoniło szwy animacji. Można sobie tylko wyobrazić, jak ten Duch powinien zaistnieć. Być może zresztą powód owego defektu jest bardziej prozaiczny: nie od dziś wiadomo, że park oświetleniowy tarnowskiej sceny znacznie odbiega od współczesnych standardów - wystarczał od biedy do rozjaśnienia pudełkowej sceny teatru realistycznego, ale robi bokami, gdy wymagane są efekty i bogate zmiany świateł.
Wydaje się że - wobec zapowiedzi dyrektora Hołdysa co do charakteru jego teatru - tarnowska Melpomena będzie wkrótce musiała solidnie potrząsnąć kiesą.
To właśnie miedzy innymi światła - raz za jasne, raz za ciemne - sprawiły, że pierwsza część spektaklu, w założeniu nastrojowa, o wolnym tempie narracji, nie spętała widza klimatem tak jak powinna i była nieco nużąca. Nie do końca przypadła mi też do gustu interpretacja tytułowej roli w wydaniu Suszki - nad miarę krzykliwa, stercząca ponad nadany ton. Spore trudności techniczne musieli pokonać aktorzy grający w ogromnych maskach. Wyobrażam sobie, że dawanie w czymś takim głosu przypomina wołanie w pustej studni i najważniejsze jest wtedy dotarcie z wyraźnym tekstem do ostatniego rzędu (co się zresztą wszystkim udało) ale już z interpretacją można mieć spore kłopoty. W tej niecodziennej sytuacji najwyraźniejsze postacie stworzyli Maria Zawada-Bilik (ciotka Edla), Andrzej Hydzik (Płatnerz) i Andrzej Rausz (Eno, Kato) a także Mariola Łabno (Zwiadowca II), której rola była wprawdzie bez tekstu ale za to wyrazista ruchowo.
W sumie spektakl "Mio, mój Mio" wg Astrid Lingren - znacznie lepszy w swej drugiej części - okazał się z całą pewnością zdarzeniem wartym zauważenia (i obejrzenia). Jest piękną baśnią o opuszczonym chłopcu, który smutną rzeczywistość brudnego podwórka i wrzeszczącej ciotki potrafił swoją dziecięca wyobraźnią zamienić w cudowną krainę pełną uczucia, ale nie wolną od grozy, strachu i walki. Wszystko się oczywiście dobrze kończy, choć określenie "dobry finał" niekoniecznie musi odnosić się do samego przedstawienia - zbyt statyczny był i nijaki. Polecam dzieciom szkolnym (przedszkolaki mogą się nudzić) i tym dorosłym, którzy nadal lubią baśnie w ciekawej scenicznej oprawie.
W wywiadzie udzielonym naszemu tygodnikowi - Wiesław Hołdys zapowiadał: chce robić teatr atrakcyjny. Na razie - jeden zero dla niego.
P.S. Spektakl "Mio, mój Mio" otrzymał bardzo staranną oprawę... poligraficzną. Jest więc program oficjalny, bardzo bogaty, przygotowany przez samego reżysera, jest - jak zwykle od wielu premier - program "wewnętrzny"' i dla przyjaciół, wyprodukowany przez aktora Grzegorza Janiszewskiego, bardzo plastycznie uzdolnionego. Pojawiła się też - to novum - jednodniówka premierowa, w której znaleźć można m. in. artykuły o głównych twórcach spektaklu, serwis najświeższych wiadomości z Tarnowskiego Teatru a także tekst poświęcony 30-leciu pracy na scenie Andrzeja Rausza. O Jubileuszu i samym Rauszu już w "TeMI" pisałem, dodam więc tylko, że oficjalne uroczystości odbyły się na scenie tuż po premierze "Mio, mój Mio", a mniej oficjalne na bankiecie, w którym z przyjemnością do późnych godzin nocnych uczestniczyłem.