Komedia dyskretnie stylizowana
Wiadomo, że trzeba pokazywać w teatrze dawne sztuki nie tylko z repertuaru "wysokiego" i nie tylko te najlepsze. Ciągle mówi się o konieczności stworzenia na scenie kanonu polskiego dramatu. Projekty takiego kanonu dość bezkompromisowo rozstrzygają o tym, co jest godne dostąpienia tego zaszczytu, nie biorąc pod uwagę, że nie co, ale jak jest najważniejsze: jak pokazać rzecz na scenie. Nie wystarczy uznać, że do kanonu należą Odprawa posłów greckich czy Krakowiacy i Górale. Trzeba pamiętać, że dla publiczności oglądanie ich może być tym, czym bywa przymusowa wizyta w szacownym muzeum. Aby przedstawienie takiej muzealnej sztuki nie było jedynie succes d'estime, reżyser musi wiedzieć, po co ją wystawia, musi nadać nowe znaczenia temu, co dziś często zdaje się po prosty nudne, "Komedia" Apolla Nałęcz-Korzeniowskiego, mimo że nie grana w czasach swojego powstania, zasługuje na przypomnienie choćby z powodu jej za życia autora niekonwencjonalności. Wprawdzie współcześni, a nawet jeszcze Tuwim, pomawiali autora o plagiat z Mądremu biada Gribojedowa, ale wydaje się, że dramat należy traktować raczej tak, jak traktowano oświeceniowe przeróbki z Francuzów. Wszak nikt nie kwestionuje autorstwa Fircyka w zalotach, mimo że obcy pierwowzór komedii jest znany powszechnie. Reżyser Komedii Ludwik René i scenograf Teresa Ponińska stworzyli w małej sali Teatru Dramatycznego jakby scenę z dziewiętnastowiecznego teatru. Nie jest to imitacja ani dosłowny cytat, na to nie pozwala i treść sztuki, i rozmiary sceny w Pałacu Kultury. Można określić to mianem stylizacji. Przestrzeń gry jest ograniczona z boków przez kilka parawanów, To kulisy, ale równocześnie i rzeczywiste parawany z pokojów Prezesa oraz jego wychowanic. Tył sceny zamknięty jest prospektem - widokiem z okna bawialni: sielska zielona łąka i biała chata czy oficyna. W górze paludamenty z drapowanego błękitnego materiału. Taka aranżacja wnętrza narzucać musi sposób gry aktorom, ale jest jeszcze niewystarczająca dla stworzenia klimatu dawnego dworu, w którym ma się rozegrać sztuka przezwana ironicznie komedią. Nie ma to być dworek - reduta polskiej tradycji wspominanej z rozrzewnieniem. Korzeniowski zaludnia go nowymi ludźmi XIX wieku - chciwymi na pieniądze i zaszczyty, niszczącymi innych bez skrupułów, ale ze szlachetnym frazesem na ustach. René zdaje się sugerować, że przeniósł czas akcji w lata późniejsze nieco od tych, w których Komedia powstała; w lata sześćdziesiąte, kiedy to brutalne "bogaćmy się" miało być remedium na nastrój klęski spowodowanej upadkiem powstania styczniowego. (Z powstaniem kojarzy się granatowa czamarka, strój jednego z bohaterów przedstawienia.) W dramacie nie ma miejsca na Fredrowską nostalgię i łagodną kpinę, a na scenie - gra się serio, bez śladu pastiszu. Reżyser świadomie skupia się na szczegółach obyczajowych - ważny staje się każdy drobiazg stroju i zachowań. I nie jest to nadmierny pedantyzm ani przegląd ilustracji z żurnala mód. Poprzez szczegół stara się René określać postaci i czasy, czyli dochodzić do wniosków ogólniejszych. Rozmowa Prezesa (Zygmunt Kęstowicz), prowadzona w trakcie długiej, drobiazgowej toalety porannej, obnaża jego interesowność i nieuczciwość. Skłonność do zbytku, brutalność, zadufanie ujawniające się jakby mimochodem, także przez sposób ubierania się. Dzięki temu nieco zaciera się banalność tekstu. W podobny sposób określany jest charakter Basi (Ewa Decówna), młodej wdowy - majętnej, wolnej i cynicznej na miarę czasów. Wpada na scenę w zielonej amazonce i widać, że wraca z brawurowej przejażdżki. Pewna swojej urody, zrzuca zewnętrzną aksamitną spódnicę i zostaje w sutej jedwabnej halce-spódnicy, czarnej, z falbanami. Swoją drogą: kto dziś wie, że strój do konnej jazdy składał się z dwóch takich warstw? Amazonka Basi, koszula Prezesa prawdziwie jedwabna, mimo że rychło znika pod frakiem, zapięcia szelek, dziś nie spotykane, a dokładnie odrobione - te szczegóły pojedynczo nie są zauważalne, ale one właśnie tworzą klimat przedstawienia. I szkoda, że tyle starań poszło na marne. W całym tym precyzyjnym sztafażu zupełnie nie mogą odnaleźć się aktorzy. Na nic koloryt lokalny, skoro poruszające się po scenie Teatru Dramatycznego osoby dramatu ograniczają swoje działania do efektownego noszenia kostiumów. Poza tym - przyjmują pozy, robią miny albo rzucają się od kulisy do kulisy. Trochę to uproszczone widzenie dziewiętnastowiecznego teatru. Gdyby nie ta sztampa aktorska, udałoby się Ludwikowi René stworzyć drapieżny obrazek społeczeństwa po klęsce. "Komedia", mimo swego realizmu, jest dramatem zbudowanym zgodnie z konwencjami epoki. Odnajdujemy w niej parę amantów lirycznych, parę amantów charakterystycznych, starego ojca (tu: wuja) i służącego (tu: sekretarza). Inne są relacje między bohaterami, ale schemat jest identyczny z tym w Ślubach panieńskich. I podobnie jak Śluby, Komedia także jest sztuką konwersacyjną. Wobec tego od aktorów trzeba przede wszystkim wymagać umiejętnego prowadzenia dialogu, co jest tym trudniejsze, że sztuka napisana jest wierszem. To prawda, że artyści rozmawiają ze sobą na scenie; rozmawiają, bo nie mogą inaczej ze względu na konstrukcję dramatu. Nie ma jednak między nimi żadnego kontaktu, poza ruchem do... i ruchem od... Lepiej to nazwać mówieniem do siebie niż rozmawianiem ze sobą. Scena Prezesa, bogatego opiekuna panny, ze szlachetnym Henrykiem (Tomasz Stockinger), który - jako że hołysz - panny dostać nie może, jest przykładem znamiennym. Kęstowicz gra jakby do lustra, nie interesuje go partner, a tylko własne pozy, Stockinger po prostu mówi do widowni - zupełnie wprost (zaznaczam, że nie chodzi mi o monologi ani o tak zwane kwestie na stronie). Można by to zaakceptować, gdyby przedstawienie było zabawą w dawny teatr. Ale taką zabawą nie jest. Niewiele wiemy o tym, jak niegdyś grywano. Z pojęcia aktorskiego emplois pozostał do dziś zestaw skonwencjonalizowanych gierek, które - traktowane serio przez wykonawców - tylko żenują publiczność. Mógłby więc Tomasz Stockinger nie odrzucać głowy dumnie w tył, mógłby nie toczyć gniewnym okiem po widowni. Gdy są to jedyne środki wyrazu, z postaci Henryka, i tak dziś wbrew intencjom woli autora nieznośnie\ kabotyńskiej, nie zostaje nic. Mogłaby Lidia (Małgorzata Jóźwiak), pierwsza naiwna, powstrzymać rozpaczliwe, jak niegdyś mówiono, falowanie piersi w chwilach wzruszeń, tym bardziej że poza tym udaje jej się młodzieńczą żarliwością pokrywać niedostatki aktorskie i tremę debiutantki. Prawdziwym bohaterem tego przedstawienia jest drugi debiutant - Sławomir Orzechowski, grający Sekretarza. Rola, choć niewielka, jest ważna dla rozwikłania intrygi i skomplikowana - łączy bowiem komizm małego szubrawca z późniejszym patosem nawróconego na uczciwą drogę. Orzechowski zostawił w tyle wszystkich swoich partnerów, zwłaszcza tych bardziej doświadczonych; był jednocześnie śmieszny, wzruszający, a nawet wzniosły, bez nieznośnej sztampy. Gdyby więc nie Sekretarz, nikt nawet nie domyśliłby się, jakie przedstawienie chciał zrobić Ludwik René.