Artykuły

Końca nie widać

Najgorsze, co można zrobić, realizując farsę, to znudzić odbiorcę. Jeśli przez pierwszą godzinę widzowie reagują na to, co dzieje się na scenie, rzadkimi, powściągliwymi chichotami, to coś jest nie tak. Wracający do teatru po 30 latach Paweł Dangel powinien uzbroić się w nożyczki i lepiej przemyśleć dynamikę przedstawienia.

Ci, którzy skorzystali z przerwy, żeby opuścić teatr, wyszli z Nowego w przekonaniu, że obejrzeli straszliwy gniot. I trochę tak miało być, bo Czego nie widać Frayna eksploatuje motyw teatru w teatrze — zespół aktorski przygotowuje się do odegrania na głębokiej prowincji głupkowatej farsy Co widać. Pretensjonalna gosposia chroni chlebodawcę, który ukrywa się przed urzędem skarbowym, po schodach biegają dwie miłosne pary, pojawia się włamywacz, a w finale nawet szejk z opuszczonymi do kostek spodniami. Czyli typowa farsa, w której jest aż siedem par drzwi.

Co widać reżyseruje w bólach Lloyd, we własnym mniemaniu stworzony do współtworzenia dzieł o niebo ambitniejszych (w drugim akcie powróci chyłkiem jako spełniony reżyser szekspirowskiego Ryszarda Trzeciego). Idiotyczność fabuły zdaje się irytować nawet jego. Nie satysfakcjonuje też zespół aktorski — grająca gosposię Dotty to zdetronizowana celebrytka z humorami, Selsdon powracający po długiej przerwie na scenę jako włamywacz tylko rozgląda się za whisky, a młodziutka Brooke ciągle gubi soczewki kontaktowe i gra jak paprotka. Poziom komplikacji podnoszą sardynki, które w odpowiednim momencie trzeba wnieść na scenę.

Co widać, które powinno być rozbiegówką dla właściwej akcji, ciągnie się w Nowym jak flaki z (sardynkowym) olejem. Dynamiki spektakl nabiera dopiero w drugim akcie, w którym aktorów marnej farsy podglądamy od kulis. Uczuciowe trójkąty i wynikające z nich napady zazdrości doprowadzają do kompletnej degrengolady. Kiedy „komedianci” zaliczają na scenie widowiskową katastrofę, publiczność śmieje się już w głos. Niestety, trochę za późno.

To, że Andrzej Bart zaczął swoją kadencję dyrektora artystycznego w Nowym od wprowadzenia do repertuaru farsy, jest decyzją nieco dziwną, biorąc pod uwagę jego nader ambitne plany, ale nie niezrozumiałą. Jak wiadomo, farsa zawsze wpływa korzystnie na stan kasy. Zdzisław Jaskuła też okraszał repertuar Romami i Julianami, a na Mayday zawsze były komplety. Tekst Frayna jak na farsowe standardy głupi nie jest, jego atrakcyjność opiera się na autotematyczności. Pokazanie rozpaczliwych zmagań reżysera z materią kompromituje nieco sam gatunek, a także teatr komercyjny (zabawny jest pomysł Dangela, żeby „urealnić” product placement — na scenie Nowego „ulokowano” prawdziwego producenta konserw rybnych, firmę King Oscar). To się mogło udać, ale w spektaklu Dangela nie ma nic z zapowiadanej zabawy konwencjami. Nawet scenografia — wnętrze młyna z ospale poruszającym się skrzydłem (Paweł Dobrzycki) — jest tak siermiężna, że bardziej pasuje do Co widać...

Aktorzy robią wszystko, żeby uratować spektakl. Ostatni akt zdecydowanie zdominowała Katarzyna Żuk, brawurowo grająca Dotty i wyraźnie różnicująca postać „prawdziwą” od "fikcyjnej" (pani Clackett). Nie przekonuje Przemysław Dąbrowski jako reżyser, Dymitr Hołówko w roli włamywacza-Selsdona nie dostał szansy na pełne wykazanie się warsztatem. Obecność na scenie Lucyny Szierok (Brooke) sprowadza się głównie do mizdrzenia do widza.

Na próbie medialnej Dangel straszył, że żeby zrozumieć, co tak naprawdę wydarzyło się między postaciami, trzeba obejrzeć farsę kilkakrotnie. Rzeczywiście, nie wszystkie motywacje są jasne (wyraźniej można było pokazać relacje w trójkącie Garry — Freddy — Dotty), ale na to, że trzygodzinne Czego nie widać będzie mieć psychofanów, raczej bym nie liczyła.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji