Nierozwiązana zagadka ciszy
Bardzo trudno jest wyrazić krytyczną opinię o współczesnym dziele, bo można zostać zaliczonym do kategorii stetryczałych ignorantów, którzy nie rozumieją nowoczesnej sztuki. Z tym większą obawą przystępuję do pisania o premierze "Sery" w Operze Narodowej. No, ale kto powiedział, że życie recenzenta jest łatwe...
Norweg Henrik Hellstenius wraz z bratem Axelem, autorem libretta, zamierzyli stworzyć opowieść o dźwięku i ciszy. Rzecz rozgrywa się w sferach niebiańskich, tak naprawdę dotyczy jednak nas, ludzi. Bo czyż we współczesnym świecie, otoczeni zewsząd dźwiękowym hałasem, nie mamy prawa marzyć o ciszy, tak jak bohaterka tego utworu Lilith? Ona chce zakazać wszelkiej muzyki, gdyż "dźwięk to hałas. Hałas to chaos. Chaos to śmierć".
Jak jednak w operze przedstawić ciszę? To zagadka nierozwiązywalna i Henrik Hellstenius też sobie z nią nie poradził. Walcząca o ciszę Lilith wyrzuca z siebie setki dźwięków, a linia melodyczna jej frazy jest kunsztowna. Co więcej, partia Lilith została muzycznie równie rozbudowana jak jej głównego przeciwnika, kompozytora Abla. Opowieść o ciszy zalewa nas więc nutami, słowami, szmerami. A kiedy nie ma wyraziście ukazanej opozycji między ciszą a dźwiękiem, intencje "Sery" stają się nieczytelne. Próbował je uwypuklić reżyser Piotr Chołodziński, ale też udało mu się to połowicznie. O ile wyraziście przedstawił tytułową bohaterkę, anielicę Serę oraz kompozytora Abla (bardzo dobrzy w tych rolach Torii Carlsen i Anders J. Dahlin), o tyle Lilith (Anna Einarsson) jest mało wyrazista. Przede wszystkim zaś bezbarwna w tym spektaklu jest postać Boga (Simon Kirkbride), którego bracia Hellsteniusowie przedstawili przecież w sposób zabawny i żartobliwy. Na słowa uznania zasłużyła natomiast szóstka artystów chóru Opery Narodowej, których udział w tym spektaklu jest naprawdę znaczący. Godzina z kwadransem spędzona z "Serą" nie jest jednak czasem straconym. Przybliża nam bowiem gatunek sztuki popularnej na zachodzie, a u nas właściwie nieuprawianej. Chodzi o kameralne dzieła muzyczno-sceniczne, w których zacierają się granice gatunkowe, bo opera staje się teatrem, a teatr coraz śmielej korzysta z muzyki. Pisane są z reguły z myślą o niedużych zespołach, często tworzonych wyłącznie dla wystawienia konkretnego tytułu.
I jest jeszcze jeden wniosek wynikający z wystawienia "Sery" w Operze Narodowej, bodaj czy dla nas nie najważniejszy. Ta premiera powstała we współpracy z Operą Vest w Bergen, zaangażowała się w nią Ambasada Norwegii w Polsce, a pieniądze dał norweski Statoil. Tak dzisiaj w świecie promuje się sztukę własnego kraju, o czym powinniśmy pamiętać, wchodząc do Unii. Podkreślamy bowiem często, że kultura jest najcenniejszą wartością, jaką dokładamy do europejskiego majątku, ale czy któreś z polskich dzieł otrzymało w ostatnich latach szansę takiej promocji?