Negowanie rzeczywistości
"Wściekłość" Elfriede Jelinek w reż. Mai Kleczewskiej w Teatrze Powszechnym w Warszawie. Pisze Marzena Rutkowska w Tygodniku Ciechanowskim.
Świat ogarnęło szaleństwo. Teatr więc nie nadąża za tym światem. Nie nadąża za życiem i polityką.
Austriacka pisarka, noblistka Elfriede Jelinek wścieka się i buntuje. Nie akceptuje tego wszystkiego, co się wokół dzieje. Inspiracją do wylania beczki wściekłości był dla niej paryski dramat w redakcji "Charlie Hebdo" i zachowanie mordercy Brevika.
I choć od tych wydarzeń nie minęło wiele czasu, to miały już miejsce kolejne makabry. Bo ludzie, świat i polityka nie mają hamulców, nie mają litości. Zło wiruje i osacza.
Realizatorski duet Maja Kleczewska - Łukasz Chotkowski zmierzyli się z tekstem Elfriede Jelinek w Teatrze Powszechnym. Wizytówką przedstawienia są mielizny dramaturgiczne (to zasługa Chotkowskiego) i zapożyczenia inscenizacyjne Kleczewskiej (nawet układ widowni to pożyczka od słynnego Lupy).
Widz wchodzi do teatru. W foyer ociera się o barłogi (łachmany i brudne legowiska na podłodze, porozsypywane jedzenie). W tej scenerii tłum widzów pokornie czeka na wpuszczenie do sali teatralnej, gdzie osaczają go telewizyjne ekrany, a na nich emigranci. Chwalą sobie polską rzeczywistość, bo tu żyją i pracują. Te sceny są rozwleczone i chyba (?) zapożyczone z teatru Jarzyny. Potem widz zostaje zaproszony do telewizyjnego studia "Wściekłość" (to również tytuł spektaklu). Tu rozmawiać będą katolicki pielgrzym, fanatyczny kibol i czarnoskóry uchodźca. Tę część przedstawienia można zaakceptować, gdyż jest reżysersko okiełznana, ma sens i porządek. Ale zaraz zaczyna się inscenizacyjny miszmasz. Karuzela pomysłów reżyserki kręci się z zawrotną szybkością. Kleczewska neguje rzeczywistość ponad trzy godziny. Inscenizacyjne fajerwerki lśnią swoim blaskiem: obżeranie się przez aktorkę hamburgerami, budowa papierowej łodzi, topiąca się w wodzie aktorka. Pojawia się miss - śpiewaczka, na ekranie telewizora Jarosław Kaczyński, z tyłu sceny siedzi katolicki purpurat, aktorka dźwiga figurę Chrystusa, pieści ją, by w konsekwencji zatopić w fosie.
To ma być obraz skomplikowanej i barwnej współczesności, chociaż zapewne wielu widzów zniesmacza, bo moim zdaniem jest wyprany z emocji. Nie boję się więc tego wszystkiego nazwać publicystyczną taniochą.
Z przykrością o tym wszystkim piszę. A nawet z żalem i tęsknotą. Bo kiedyś Teatr Powszechny w Warszawie to była sprawdzona marka. Teatr satysfakcjonował widza, dawał radość oglądania. Ten spektakl zupełnie mi się nie podobał.