Same atuty, ale...
Czasy się zmieniają, teatr się zmienia. Czasy są lepsze, a teatr? Nowy najlepiej chyba czuje bluesa przemian. Wie, jakie są oczekiwania widzów. I stara się je zaspokoić. Recepta na dobry teatr jest właściwie teraz bardzo prosta. Wystarczy po prostu, że jest świetna sztuka, świetny reżyser i równie świetne grono wykonawców. A jeśli i tego jest jeszcze komuś za mało, można przecież pokusić się o pozyskanie do głównej roli jakiejś bardzo głośnej aktorki z dużym ogólnopolskim nazwiskiem. I w tym sensie "Śmierć i dziewczyna" Ariela {#au#2032}Dorfmana{/#} wydaje się spektaklem wręcz modelowym. Reżyser Krzysztof Zanussi, w głównej roli Joanna Szczepkowska, a i sztuka z najnowszego światowego repertuaru, wysoko nagrodzona w Londynie w konkursie Oliviera. Burza oklasków żegnająca schodzących ze sceny aktorów nie pozostawia najmniejszych nawet wątpliwości. To jest właśnie to. Tak trzymać. Ale czy rzeczywiście jest to tak optymalny w naszych warunkach spektakl?
Szczerze mówiąc moje oczekiwania były jakby jeszcze większe. I wobec reżysera i wobec aktorów. Ale przede wszystkim wobec samej tej, tak głośnej przecież, sztuki. U Dorfmana mamy kinowe sytuacje, złoczyńcę i kobietę z rewolwerem. Przemoc, gwałt i psychopatię. No i jeszcze politykę w tle. Rzecz dzieje się bowiem - jak to sam autor stwierdza -"współcześnie, prawdopodobnie w Chile, ale równie dobrze może to być jakikolwiek inny kraj, który po długim okresie dyktatury zafundował sobie rządy demokratyczne". A więc dlaczego na przykład nie Polska? I pierwsza scena na szosie z brakującym w aucie lewarkiem jakby to nawet potwierdza. Ale, Krzysztof Zanussi nie poszedł dalej tym tropem. Rzecz w tym jednak, że ten dramat z rozrachunkiem z okrutną przeszłością ubrany został w formę zaczerpniętą raczej z teatru bulwarowego. I więcej po prostu obiecuje niż jest w stanie zaproponować.
Czepiać się aktorów właściwie nie sposób. Joanna Szczepkowska nie roztacza przed nami tyle wdzięku i osobistego uroku, jak to uczyniła tak niedawno na tej scenie w "Życiu prywatnym" Noela Cowarda. Ta rola jej na to nie pozwala. Jest tutaj kobietą zmaltretowaną, z głęboką psychiczną skazą, opanowana jedną tylko ideą. W takich rolach zdaje się specjalizować Krystyna Janda, ale i ona podobno w tej roli w Warszawie nie stworzyła wielkiej aktorskiej kreacji. Może to więc kwestia samej materii sztuki? Wydaje się, że partnerujący jej aktorzy Janusz Andrzejewski i Witold Dębicki są tacy jak trzeba. Przedstawienie jest przecież dobre, publiczności podoba się. A jednak wychodziłem z teatru pod wrażeniem pewnego niedosytu. Zanussi, Szczepkowska... Może zbyt wielka była skala oczekiwań. A może sama ta recepta na teatr niekoniecznie sprawdza się. Czasy są lepsze, a teatr jakby już nie ten sam. Więcej od niego oczekujemy, mniej w nim znajdujemy...