Gimnastyka z Kantorem w tle
Załóżmy, że nie ma pamięci. Załóżmy, że "Umarłej klasy" Kantora nigdy nie było. Załóżmy też, że nigdy nie istnieli aktorzy Kantora. I z tej perspektywy niemożliwej niepamięci zobaczmy spektakl "Sceny z Umarłej klasy" Krzysztofa Miklaszewskiego.
Co w nim jest? Jest mała ceglana piwnica z drewnianą podłogą w I Liceum Ogólnokształcącym w Tarnowie. Są drewniano-metalowe, współczesne, uczniowskie ławki. Jest dwunastu aktorów tarnowskiej sceny, tworzących dwanaście precyzyjnie nazwanych i wyraziście pokazanych postaci. I jest półtorej godziny etiud, aktorskich ćwiczeń i mikroopowieści, mówiących - by rzec z grubsza - o rozmaitych barwach i odcieniach dojrzewania, o świecie, który dopiero się wykluwa lub ponownie się rodzi w zakamarkach wspomnień. Jest teatr formy. Ale dziwnej, jakby niechcący wzbogacanej o doświadczenia teatru psychologicznego, a więc nie do końca konsekwentnej. Jednak nie ma w tym nic złego, wszak spektakl, będący swego rodzaju warsztatem, i taką drogę poszukiwań postaci może pokazywać. Dobrze się więc patrzy np. na Jerzego Ogrodnickiego w roli Głuchego, na Jolantę Januszównę jako Kobietę Z Windows, czy na Matkę-Polkę Bogusławy Podstolskiej.
Jednak Miklaszewski, który także gra, konstruuje ów show głównie z partytur, zapisków i notatek Tadeusza Kantora. Tu pamięć musi wrócić. Przed oczami musi stanąć arcydzieło Mistrza, które wykrzyczy, że od porównań jednak uciec nie można. I tu paradoks. Miklaszewski, przytomnie wiedząc, że takie porównanie sensu nie ma, bo gdzie Rzym, a gdzie Krym, stworzył jakość osobną. Powiadając cały czas: Kantor, Kantora, Kantorem..., robi swój teatr, najciekawszy właśnie w tych momentach, w których Kantora w nim nie ma. Wtedy to ukazuje się jego przewrotne poczucie humoru i ironia. Także na swój temat. Zaś tam, gdzie próbuje na przykład organizować rytm według Mistrza, staje się nieporadny jak dziecko. Gdyby tak więcej Miklaszewskiego w Miklaszewskim...