Artykuły

O narodowej tożsamości w krajobrazie wspólnego syfu

"Ambona ludu" Wojciecha Kuczoka w reż. Piotra Kruszczyńskiego w Teatrze Nowym w Poznaniu. Pisze Stanisław Godlewski w Gazecie Wyborczej - Poznań.

"Ambona ludu" Wojciecha Kuczoka w reżyserii Piotra Kruszczyńskiego miała być spektaklem o kibicach. Najnowsza premiera Teatru Nowego staje się czymś w rodzaju współczesnego "Wesela" z puentą, która wywołuje konsternację

Jesteśmy w lesie, czyli w Polsce. Dosłownie. Scenografia Mirka Kaczmarka to gęsta brzezina z elementami charakterystycznymi dla polskich lasów: krajobrazem syfu (stare fotele) i wszechobecnego myślistwa (stojąca w centrum czerwona ambona).

W scenicznym lesie mamy też cały przekrój społeczny. Gniazdowy (ubrany w patriotyczną, sportową odzież Marcin Kalisz, który dobrze odgrywa charakterystyczne i stereotypowe zachowania nabuzowanych kibiców) próbuje uwieść Aktorzycę (Maria Rybarczyk, najciekawsza i najbardziej zaskakująca rola w przedstawieniu), która właśnie przygotowuje się do zagrania Racheli w "Weselu". Jest kumpel Gniazdowego - Kibol (Filip Frątczak), który żal po śmierci matki przemienił w obsesyjną miłość do ojczyzny i "swojej kobiety" czyli Terapeutki (Małgorzata Łodej-Stachowiak). W lesie znaleźli się też koledzy Aktorzycy: Dyrektor teatru (Waldemar Szczepaniak), który narzeka na duchowy upadek obyczajów epoki, Urzędnik (Zbigniew Grochal), który tytułuje się culutral menagerem i chciałby dać wreszcie teatrowi pieniądze na jakąś narodową sztukę, Aktoreczek (Mariusz Zaniewski) w krótkich spodenkach, wiecznie głodny i konformistyczny.

Ekipa teatralna czeka na Reżysera (Mateusz Ławrynowicz). To postać, w której krzyżują się ironiczne wyobrażenia o awangardowych twórcach. Obwieszony koralikami, w ekstrawaganckim płaszczu, w natchnieniu opowiada o duchowości zaklętej w sanskrycie i o tym, że jego teatr zaczyna się tam, gdzie kończy się słowo - w związku z tym z planowanego do wystawienia "Wesela" najlepiej wyciąć wszystkie samogłoski.

Pomiędzy tymi dwoma obozami lawiruje para celebrytów - Piłkarz (amant Andrzej Niemyt) i Dziennikarka - vlogerka (Karolina Głąb, która powoli osiąga mistrzostwo w graniu niezbyt lotnych i przesłodzonych dziewcząt). W tle jest jeszcze Trener (Aleksander Machalica), który przywołuje młodych do porządku i nawraca na szacunek dla "świętej krwi przelanej za ojczyznę". A także Pani Profesor (Daniela Popławska), która recytuje naukowy odczyt o kibolach - początkowo pretensjonalnie i hiperpoprawnie, w finale stając w absolutnej niemocy, rozpaczy i strachu.

Takie to towarzystwo siedzi wspólnie w lesie (trudno powiedzieć jak się tam znalazło, ale wiadomo - ten las to metafora Polski). Właściwie nie dzieje się tam za wiele. Spektakl zmienia się w serię monologów o Polsce, historii, tradycji i tożsamości. Nie jest żadnym odkryciem, że narrację na te tematy przejęły środowiska prawicowe i nacjonalistyczne, zaś te "lewicowe" się od nich odżegnują.

Dopiero w drugiej części spektaklu zaczyna się robić ciekawie - oto bowiem Aktorzyca coraz mocniej próbuje wejść w romans z Gniazdowym. Początkowo chyba dla potrzeby roli, by lepiej poczuć młodopolską chłopomanię, jednak później Rybarczyk zaczyna grać bardziej serio. W finale ekipa teatralno-celebrycka ląduje na ambonie, od której bije coraz większy dym, zaś kibice siedzą dookoła wykrzykując fragmenty "Wesela".

Trzeba przyznać - momentami w spektaklu jest naprawdę śmiesznie. Czasem nawet zbyt śmiesznie. Niestety koncept "Wesela" dziś już trochę nie ma racji bytu - trudno sobie wyobrazić miejsce, w którym spotkałyby się dwa obozy Polski.

Oczywiście, w "Ambonie ludu" zostaje ośmieszona całość, jednak nagromadzenie stereotypów o kibicach i artystach z frakcji "kawiorowej" lewicy sprawia, że w pewnym momencie spektakl zaczyna tracić swój potencjał krytyczny czy pozytywny. Trudno powiedzieć właściwie jaka jest główna myśl - czy krytykowanie postaw jednego lub obu obozów? Czy raczej próba stworzenia przestrzeni dialogu dla nich?

Mimo wszystko, sądząc po reakcjach, "Ambona ludu" się podoba. Z pewnością trafia w dobry moment i jest tym, czego być może widownia potrzebuje - trochę powodem do pośmiania się z samych siebie, trochę z polityki (ale nie za bardzo). Problem w tym, że powstał spektakl, który może być odbierany jako polityczny, ale jest raczej fałszywie koncyliacyjny i omija jądro konfliktu, jaki mamy teraz w Polsce.

Warto wspomnieć o niezwykle udanym początku przedstawienia i jego zaskakującej klamrze. Spektakl zaczyna się od wejścia na scenę chłopca z Poznańskiego Chóru Chłopięcego (rolę grają zamiennie Daniel Brzozowski, Szymon Janicki i Ksawery Miecznik), który prosi widzów o powstanie. Ta pokornie wstaje, chłopiec woła: "Do hymnu!". Jednak zamiast Mazurka Dąbrowskiego śpiewa hymn Lecha Poznań.

W finale, gdy już gasną światła i widać tylko świecące w ciemności czerwone znicze (postawione w lesie dla chwały bohaterów), chłopiec znów się pojawia i razem z Mariuszem Zaniewskim, już w pełnym świetle, śpiewają pieśń o złamaniu karku wrogom, na których trumnach wyrośnie nowa Polska.

I z tym, przyznam szczerze, nie wiem co zrobić.

Premiera odbyła się w sobotę na Dużej Scenie. Kolejne spektakle - od wtorku do czwartku.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji