Artykuły

Namawiam do rachunku sumienia

- Jestem wielkim zwolennikiem podejmowania polemiki z tym, co było. Problem w tym, że trzeba bardzo dokładnie wiedzieć, co się łamie. Niestety, często młodzi twórcy występują przeciwko czemuś, czego nie znają - mówi ADAM FERENCY, ator Teatru Dramatycznego w Warszawie.

Paulina Wilk: Kiedy jako mała dziewczynka obejrzałam "Przesłuchanie", porucznik Morawski, którego pan kreował, wydał mi się tak przerażający, że potem długo bałam się pana oglądać. Czy pan się czasem boi negatywnych postaci, które kreuje?

Adam Ferency : "Przesłuchanie" jest w ogóle dosyć upiornym filmem. Kręciliśmy go w napięciu, bo baliśmy się, że nie uda nam się go skończyć. Czas był niespokojny, ale dawał nadzieję, że da się zachować trochę tej wolności, którą wywalczył Sierpień. Zło moich bohaterów przeraża mnie zawsze. Co prawda pozycja aktora jest wygodna, bo po zagranej scenie można wrócić do siebie samego, ale kreowanie negatywnych postaci każe odnaleźć w sobie ciemne strony i zastanowić się, czy w jakichś okolicznościach mogłyby one dominować. Czy sprawdziłbym się w momencie próby, czy postawiony przed dramatycznymi wyborami nie opowiedziałbym się po stronie zła?

Czy teraz, kiedy zderzenie cywilizacji chrześcijańskiej i świata islamu rysuje się coraz wyraźniej, obawia się pan, że ożyje w nas ciemna strona, zalążek nacjonalizmu?

Nie każdy go w sobie ma. Ja mam ironiczno-gombrowiczowski stosunek do naszej polskości, może też, mówiąc żartem, chroni mnie moje węgierskie nazwisko. Co do islamu, martwię się, i cała Europa powinna się martwić, bo konfrontacja być może nadchodzi nieubłaganie. Nie wiem, jakich cudów politycznych trzeba by dokonać, by ten proces zatrzymać.

W filmie grał pan przede wszystkim policjantów, funkcjonariuszy służb bezpieczeństwa, przestępców. Traktował pan to jako przekleństwo czy wyzwanie? Wielu aktorów uważa, że zło gra się ciekawiej.

A ja się nie zgadzam. Bardzo trudno zagrać pozytywnego bohatera -wydaje się on papierowy, bo w gruncie rzeczy w ludziach dominują cechy dalekie od oleodruku. I kiedy trafiamy na postać "pozytywną", od razu nabieramy podejrzeń. Cała praca aktora musi więc skupić się na tym, żeby te podejrzenia nie zaczęły dominować u odbiorcy, żeby energia i motywacje bohatera były dla widza przekonywające. Czyli dobry bohater jest ciekawszy, bo jego racje są trudniejsze do obrony.

Dużo jeszcze będzie w polskim kinie takich ról, jak Morawski z "Przesłuchania" i Kizior z "Pułkownika Kwiatkowskiego"? Jak długo będziemy się rozliczać z PRL?

Dopiero zaczynamy, tak naprawdę jeszcze nie dokonaliśmy żadnego rozliczenia. Co tu gadać o PRL, skoro nie uporządkowaliśmy jeszcze dalszej przeszłości. Myślę tu o wojnie i o odpowiedzialności za los naszych żydowskich współobywateli. Boli mnie, że stosunek Polaków do Holokaustu nie był jednoznaczny. Ciągle, jako społeczeństwo, nie jesteśmy gotowi do tego, żeby zło nazwać złem.

Jak radzimy sobie z oceną współczesności? W 1993 r. wyreżyserował pan spektakl "Hollywood, Hollywood", który nie odniósł sukcesu. Powiedział pan, że Polacy nie byli wtedy gotowi rozmawiać o zarabianiu pieniędzy, bogaceniu się. Teraz rozmawialibyśmy chętniej?

Nie mielibyśmy wyjścia, bo kapitalistyczna gonitwa, która wtedy się dopiero zaczynała, teraz jest w pełnym biegu. Konsumpcja stała się bogiem, w którego wpatrzona jest większość z nas. Gromadzimy się w jego świątyniach - supermarketach. A jednocześnie wielu odczuwa z tego powodu dyskomfort.

Teatr Rozmaitości, z którym pan współpracuje, prowadzi akcję TR/PL, która ma promować nową dramaturgię odnoszącą się do polskich przemian lat 90. Czy teatr naprawdę cierpi na brak tekstów opisujących współczesność?

Tych tekstów pojawia się teraz dużo. Dobrze by jednak było, żeby teatr nie wchodził w kompetencje serwisów informacyjnych. Działanie artystyczne wymaga dystansu. W teatrze modnym tematem jest dziś na przykład molestowanie seksualne. Kiedy czytam piątą poświęconą temu zagadnieniu sztukę, odnoszę wrażenie, że rzecz ma charakter koniunkturalny. Aktualna tematyka czasem służy jako alibi dla słabych tekstów. Nie wystarczy zająć się modnym tematem, trzeba go skomponować, a przede wszystkim stworzyć zadanie dla widza zamiast podawać mu treść na tacy. Czasami może więc lepiej nie rezygnować z opisu rzeczywistości za pośrednictwem Szekspira albo Czechowa. Oczywiście, póki nie pojawi się wybitny dramaturg.

Czego pan, jako doświadczony już aktor teatralny, szukał we współpracy z młodymi reżyserami, takimi jak Jarzyna, Warlikowski?

Kiedy przychodzi nowe pokolenie, to - choć nieprawdą jest, że drąży inne tematy, bo wielkie pytania pozostają zawsze te same - zaczyna używać odmiennej estetyki. Ja, po pierwsze, jestem jej ciekawy, a po drugie - nie chcę zostać z boku, uprawiając tylko teatr mojego pokolenia. Bo do teatrów przychodzi zupełnie nowa generacja, wychowana na innych rytmach. Chcę umieć rozmawiać z młodymi widzami, tak jak chcę porozumiewać się ze swoimi dziećmi.

Czy dużo pana różni od młodych aktorów, z którymi pan pracuje? Od pańskiego debiutu mija 30 lat, dokonała się w tym czasie rewolucja?

Zaszła szalona zmiana, bo teraz teatr zbliżył się do codziennego życia. Jeśli coś młodych boli, wyrażają swój protest krzykiem. Odzwierciedlany dziś w teatrze rytm codzienności, pośpiech, przypadkowość powodują, że przedstawienia są nieuporządkowane, bardziej rozchwiane i rozbite niż wówczas, kiedy ja zaczynałem. Kompozycja spektaklu nie jest już zamknięta w sztywnych ramach. Kiedyś krzyk był komponowany, dziś jest bardziej spontaniczny.

Jakie znaczenie ma dla pana łamanie konwencji w teatrze?

Jestem wielkim zwolennikiem podejmowania polemiki z tym, co było. Problem w tym, że trzeba bardzo dokładnie wiedzieć, co się łamie. Niestety, często młodzi twórcy występują przeciwko czemuś, czego nie znają. Dzisiejsze czasy sprzyjają łamaniu zasad, a poza tym jest to święte prawo młodości.

Jak pan zapamiętał siebie jako młodego aktora? Był pan pewny swego czy zagubiony, szukał oparcia?

Po szkole czułem się bardzo pewnie, wydawało mi się, że potrafię. Uważałem, że jestem w stanie wyartykułować każdą myśl. Dopiero potem to uczucie zbladło. W kole naukowym robiliśmy "Ślub" Gombrowicza i podchodziliśmy do tego tekstu bardzo bezczelnie, byliśmy przekonani, że wiemy, co w nim jest. I na swój sposób wiedzieliśmy. To przedstawienie było wówczas bardzo głośne i do dziś jest wspominane. Po niespełna 10 latach w podobnym składzie pochyliliśmy się nad tym samym tekstem, ale już byliśmy zablokowani, bardziej sceptyczni, i ponieśliśmy porażkę.

Był pan wychowankiem Tadeusza Łomnickiego; jakie znaczenie miała dla pana wtedy relacja mistrz - uczeń?

Autorytet Łomnickiego był czymś wspaniałym, bo on był artystą na absolutnym szczycie. Uważałem, że wie wszystko na temat teatru i aktorstwa. Wszyscy łakniemy wzorów, w każdej dziedzinie. Dlatego tak boleśnie odczuwamy jakość elit w polskiej polityce.

Wciąż potrzebuje pan postaci-symbolu, która pomaga wyznaczyć azymut?

Chciałbym, tylko nikogo takiego widzę; zresztą, zawsze jest tak, że kiedy się młody buntownik zestarzeje, to mówi, że czasy zeszły na psy. Nie podoba nam się, że młodzi nas kopią, wypierają, ale tak musi być i jest w tym także coś pięknego. Młodość spędziłem w PRL, wtedy autorytety odgrywały niepodważalną rolę, a poza tym bywało w tym naszym "baraku" naprawdę wesoło. A teraz młodzi w ogóle nie śmieją się z samych siebie, świat się zrobił ponury i okropnie serio.

Może się nie śmiejemy, bo dziś możemy mieć pretensje tylko do siebie...

Może. A tak w ogóle to my, Polacy, nie lubimy szczerze ze sobą rozmawiać. Udajemy to tylko. I albo ktoś uznaje nasze racje, albo jest naszym wrogiem. Nie chcemy się rozliczać - za komunizmu zawsze mówiliśmy "oni" i teraz też wskazujemy na "nich". Jako aktor staram się więc nakłaniać widza do rozmowy z samym sobą. Kiedy gram w "Burzy" u Warlikowskiego, to właśnie dlatego, żeby ludzie przejęli się tym, że Prospero wybaczył. Do wybaczenia potrzebny jest przecież rachunek sumienia. I ja do niego namawiam.

***

Sylwetka

Debiutował w warszawskim Teatrze Dramatycznym 30 lat temu. Do dziś pielęgnuje w sobie naiwność i otwartość dziecka, bo - jak mówi - to go chroni przed rutyną. W 1976 r. skończył PWST w Warszawie i zagrał w "Karykaturze" u Gustawa Holoubka. Kolejnych kilka lat spędził pod okiem Tadeusza Łomnickiego w Teatrze na Woli. Później występował w spektaklach reżyserowanych przez Kazimierza Kutza, Macieja Englerta, Antoniego Liberę i Krystiana Lupę.

Już jako wszechstronnie doświadczony aktor teatralny współpracował z Grzegorzem Jarzyną przy "Uroczystości", był też Prosperem w głośnej "Burzy" Krzysztofa Warlikowskiego. Na ekranie nie grał postaci tak różnorodnych - niemal zawsze trafiały mu się role negatywnych bohaterów. Ma etykietę specjalisty od kryminalistów, policjantów i oficerów służb bezpieczeństwa. Grał w "Przesłuchaniu", a za rolę śledczego w "Kanalii" otrzymał nagrodę na festiwalu w Gdyni.

Był też oszpeconym blizną Kiziorem w "Pułkowniku Kwiatkowskim". Ma jeden z najlepiej znanych w Polsce głosów - często występuje w Teatrze Polskiego Radia, w 2000 r. przyznano mu Wielkiego Splendora. Teraz możemy go oglądać w serialu "Niania", w maju na ekrany wejdzie film "Jasminum" Jana Jakuba Kolskiego, w którym gra zakonnika.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji