Artykuły

Kot w butach doradzi w kwestiach damsko-męskich. Czasem iskrzy

"Kot w butach" Hanny Januszewskiej wg Charles'a Perraulta w reż. Bernardy Bieleni w Operze i Filharmonii Podlaskiej. Pisze Monika Żmijewska w Gazecie Wyborczej-Białystok.

Miły dla oka rozgardiasz, dużo skocznych piosenek i mieszane towarzystwo, w którym nawet kot mówi ludzkim głosem, a mały strzygonek konsumuje promyk księżyca... I to tak, że bawią się i dzieci, i dorośli. Gdzie to wszystko? W tajemniczym okręgu, wyznaczonym przez koło młyńskie.

A dokładniej - w sali kameralnej Opery i Filharmonii Podlaskiej, która przygotowała kolejną premierę, familijną bajkę muzyczną "Kot w butach" na podstawie baśni Charlesa Perraulta, w opracowaniu Hanny Januszewskiej. Przedstawienie wyreżyserowała Bernarda Bielenia, która do współpracy zaprosiła różnorodny kolektyw - absolwentów Akademii Teatralnej, śpiewaków operowych, aktora Białostockiego Teatru Lalek oraz filharmoników, w kilkuosobowym składzie grających na żywo. Taki konglomerat różnych energii sprawił, że spektakl jest dynamiczny, ma w sobie iskrę i sporo aktorskich niespodzianek, które poza zabiegami inscenizacyjnymi są wartością samą w sobie.

Klatka elektroniczna

Co prawda widz nie dostaje płynnie opowiedzianej historii, pod względem jasności fabuły nie jest wcale tak różowo, co może być kłopotem dla najmłodszych widzów. Operowy "Kot w butach" to raczej zbiór etiud, migawek z życia dworu, młyna, zamku - tego oficjalnego, i tego podskórnego, w którym prym wiodą, prócz ludzi, stworzenia małe i nieco większe, łączące świat realny z tym nieco mniej. Ale to historie na szczęście na tyle lekko i intrygująco przedstawione, że chaos fabularny przestaje być tak istotny - bo wiele w spektaklu momentów i pomysłów, które cieszą oko i ucho.

Po pierwsze, atrakcyjny jest sam pomysł sięgnięcia do "Kota w butach" w wersji Januszewskiej. Ta właśnie wersja sytuuje spektakl w klimacie bliskim "Zemsty" Fredry - zabawnym, kąśliwym miejscami, i temperamentnym. Ale twórcy wrzucili tu też dużo od siebie - okazuje się, że wtręty współczesne i mrugnięcia do widza mogą ciekawie łączyć się ze staropolskim sznytem: warto zobaczyć choćby, jak klatka na elektroniczny kod doskonale może pasować do XIX-wiecznych strojów. Bo w zasadzie kto powiedział, że nie może? Już zwłaszcza w tak eklektycznych czasach, w których żyjemy.

Archaizmy na topie

Po drugie - cieszy fakt, że nie zrezygnowano z archaicznego miejscami języka na rzecz jakiejś lapidarnej współczesnej nowomowy. I dlatego usłyszymy w spektaklu sformułowania: " Cóżeś tam jadał, mały strzygonku? Promyk księżyca z pszeniczną łąką" lub "Pisz waćpan: zdanie ubierz w koncepta. Nie sadź kleksów!". Czy mali widzowie w ogóle zrozumieją co znaczy przykaz: "Nie sadź kleksów", to już mniejsza - rzecz w tym, by nie uciekać od pięknego języka lat minionych, otwierać nań młode umysły, przemycać w zabawnej baśni, niczego widzom nie ułatwiając. I twórcy spektaklu - skądinąd z dobrą dykcją - właśnie to robią.

Po trzecie: dobrym pomysłem okazało się łączenie na scenie różnych sił aktorskich - każdy dał spektaklowi coś od siebie, tworząc galerię wyrazistych postaci. Często zestawionych kontrastowo. Flegmatyczny Rusznicki (pan dworu) i Regułka (jego pisarz), szybko kojarzą się z duetem znanym z powieści Cervantesa. Wiotka Zosia (panna z dworu) i hoża Piotrusia (służąca). Czy też tytułowy sprytny kot - tęgi chwat i jego właściciel, Jaś, już mniej tęgi, bo troszkę nieogarnięty, ale z dobrym sercem..

Takie zestawy, gdy jeszcze są dobrze zagrane, gwarantują dużo śmiechu, co zresztą w operowym spektaklu się dzieje.

Cały świat w okręgu

Po czwarte wreszcie - muzyka na żywo i choreografia - wręcz kolejni bohaterowie przedstawienia. Bez nich operowy "Kot w butach" nie miałby wdzięku urokliwej opowiastki. Ciekawie poprowadzeni ruchowo aktorzy, taneczne konfiguracje (za choreografię odpowiada Maciej Florek, znany jako "Gleba", laureat i juror programu "You Can Dance"), do tego dobrze i chwytliwie zaśpiewane piosenki - wszystko to dodaje spektaklowi lekkości i radości. A muzykę przygotowali znakomici fachowcy: Piotr Nazaruk (znany m.in. z komponowania dla Wierszalina czy Białostockiego Teatru Lalek) oraz Jan Stokłosa (instrumentacja) - autor ścieżki dźwiękowej do słynnego musicalu "Metro".

Sceny zbiorowe to bardzo mocny punkt przedstawienia. Efekt tanecznego naturalnego rozochocenia był zaś taki, że część małych dzieci podczas spektaklu premierowego, nawet gdy niespecjalnie chwytała fabularne wątki, to podrywała się z miejsc i zaczynała tańczyć wraz z aktorami.

Sporo w spektaklu ciekawych inscenizacyjnie rozwiązań. Akcja dzieje się w okręgu, w pewnym sensie wyznaczanego przez wirujące nad sceną koło młyńskie, a także będącego zaokrągloną szyną do przesuwania parawanów (te zaś są ważne o tyle, że raz po raz zmieniają przestrzeń spektaklu - stają się młynem, zamkiem, dworem, polem bitewnym, szuwarami, w których gaworzą ze sobą młodziutkie wodnice, chcące wyrwać się w świat.

Bitwa żołnierzyków

Jest sporo ciekawie opracowanych choreograficznie scen - choćby moment, w którym Rusznicki "animuje" sznurkami swoją córkę Zosię, wyrywającą się poza okrąg. Scena batalii, w którym czarodziej Bombasta atakuje dwór za pomocą ołowianych żołnierzyków. Przekrzykiwanie się i odbijanie echa, choć krzyczące do siebie osoby stoją tuż obok. Czy przemieszczanie się właściciela dworu na... koniku na biegunach, niesionym pod pachą.

Jest w spektaklu lekkość, swawolny frywolny rytm, sporo humoru, wprowadzanego m.in. przez kota (Michał Jarmoszuk), który musi wziąć sprawy w swoje ręce, by zakochanych, mimo mezaliansu, połączyć ze sobą. Uśmiech wywołuje scena, w której zdegustowany nieporadnością amanta Jasia Kot prycha: "Panna sprawy nie zaczyna!..."

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji