Artykuły

Scena zdobyła renomę

- Wszędzie straszył goły beton. Apelowałem, by panie nie zakładały długich sukien, którymi zamiatałyby kurz z podłogi. Oczywiście nikt mnie nie posłuchał. Goście zaskoczyli mnie i pojawili się w eleganckich strojach, jak na wielką galę operową przystało - wspomina Maciej Figas, dyrektor Opery Nova w Bydgoszczy, w rozmowie z Martą Leszczyńską z Gazety Wyborczej.

Marta Leszczyńska: W 1994 r. organizował pan pierwszy Festiwal Operowy w niedokończonym budynku Opery Nova. Niektórzy mówili, że niespełna 30-letni wówczas dyrektor Maciej Figas porywa się z motyką na słońce.

Maciej Figas [na zdjęciu]: Był to dość szaleńczy krok. Dziś, gdybym miał to robić drugi raz, zastanawiałbym się trzy razy dłużej.

Co wtedy sprawiło, że na samym początku kariery tak pan zaryzykował?

- W tamtych czasach, uważam, nie można było tego rozegrać inaczej. Budowa opery w Bydgoszczy była jedną z tzw. inwestycji centralnych, czyli wpisanych do budżetu państwa. Jak wiadomo, te inwestycje cieszyły się różną życzliwością władz. Były lata, kiedy opera nie dostawała żadnych pieniędzy lub tylko tyle, by zabezpieczyć plac budowy. Chciałem uzmysłowić bydgoszczanom, ale przede wszystkim władzom, że skoro ten obiekt już powstał, nie ma sensu dywagować, czy lepiej zrobić w nim magazyn czy fabrykę, ale trzeba go dokończyć zgodnie z pierwotnym przeznaczeniem. Chciałem wbrew różnym niedowiarkom i pesymistycznym głosom udowodnić, że Bydgoszcz - miasto, które już wówczas miało sławę bardzo muzycznego, podoła utrzymaniu teatru operowego. Festiwal miał być przeglądem kilku bardzo różnych spektakli, które pokazałyby możliwości gmachu. Z tego względu zdecydowaliśmy się też pokazać "Straszny dwór". Wcześniej miał premierę na deskach Teatru Polskiego. Chcieliśmy, by publiczność mogła porównać, jak prezentuje się w teatrze, a jak na dużej scenie Opery Nova.

Ambitny plan.

- Nie gloryfikowałbym tej decyzji. Kiedy przejmowałem kierownictwo nad bydgoską operą, przedstawienia graliśmy kątem w Teatrze Polskim, którego dyrektor udostępniał nam scenę. Zależeliśmy jednak od jego decyzji, a spektakle odbywały się w jakichś kuriozalnych terminach - w niedzielę rano lub w poniedziałki i wtorki wieczorem. Po co było grać w ciasnocie, skoro nad rzeką stał wielki gmach dający ogromne możliwości? Chyba każdego na moim miejscu korciłoby aby jak najszybciej się przeprowadzić. Kiedy obejmowałem stanowisko dyrektora opery, miałem okazję zwiedzać obiekt w stanie surowym i ciągle powtarzam, że naprawdę nie trzeba było mieć wielkiej fantazji, by wyobrazić sobie, jak w tym wnętrzu, które już wtedy robiło duże wrażenie, mogą wyglądać spektakle operowe.

Wrażenia na pewno nie robiła widownia, na której nie było wówczas ani jednego fotela.

- Na widowni ustawiliśmy 500 drewnianych krzeseł, wypożyczonych od wojska i zbijaliśmy je listwami w prowizoryczne rzędy. Przygotowania były prawdziwym wyzwaniem. Było zimno, wszędzie straszył goły beton, w pomieszczeniach unosił się pyl. Ściągaliśmy agregaty prądotwórcze, a wnętrza ogrzewały wielkie dmuchawy pożyczone od firm budowlanych. Proszę sobie wyobrazić pracę orkiestry w takich warunkach, budowlany kurz dostawał się we wszystkie zakamarki instrumentów i urządzeń technicznych.

Dyrektorzy oper, których zaprosiliście na festiwal, nie pukali się w czoło, zastanawiając się, co ten młokos z Bydgoszczy wyprawia?

- Ich reakcja była przesympatyczna. Pamiętam, że były to wtedy takie uznane nazwiska jak Sławomir Pietras czy niedawno zmarły Antoni Wicherek. Do mojej inicjatywy podeszli niezmiernie życzliwie. Nie tylko przyjechali ze swoimi spektaklami w takie warunki, ale także ulgowo skalkulowali koszty. Dziś pewnie byliby posądzeni, że defraudują środki na swoją działalność, wówczas zrobili to bez wahania.

A jak zachowała się publiczność? Nie bał się pan, że mimo zaproszenia doskonałych teatrów festiwal organizowany w spartańskich warunkach będzie wygwizdany?

- Pamiętam, jak apelowałem w "Gazecie Wyborczej", by panie nie zakładały długich sukien, którymi zamiatałyby kurz z podłogi. Oczywiście nikt mnie nie posłuchał. Goście zaskoczyli mnie i pojawili się w eleganckich strojach, jak na wielką galę operową przystało.

I jakie były reakcje?

- Ci, którzy to wspominają, nie żałują i traktują to jako jedną z najpiękniejszych przygód związanych ze światem operowym w swoim życiu. Jakoś nikt nie zrażał się koniecznością strzepywania pyłu z ramion marynarek, poszarzałymi dołami sukien, czy nogawek spodni. Nieoczekiwanie też w tych gołych ścianach wszystko świetnie zabrzmiało. Pojawiły się nawet głosy, że może nie warto wykańczać wnętrza, że trzeba zrezygnować z tynków, okładzin, by tak dobrej akustyki nie zepsuć.

Ten entuzjazm od razu udzielił się władzom centralnym, które dzieliły pieniądze na instytucje kulturalne?

- Festiwal bez wątpienia spełnił swoje zadanie. Udało się dzięki niemu wypromować Operę Nova W kolejnych latach na dokończenie zaczętej jeszcze w latach 70. ubiegłego wieku budowy przyznawano coraz większe pieniądze. To był bardzo miły moment, bo nie ukrywam, że na początku nie wszyscy mnie dopingowali. Teraz, kiedy patrzę, jak opera się rozwija, staram się nie myśleć o tamtych trudnościach. Patrzę w przyszłość. Cieszę się, że udało mi się skompletować dobrą kadrę kierowniczą i zespoły, które są naszą świetną wizytówką.

Podobnie jak bydgoskie premiery, które już tradycyjnie otwierają festiwale. Wciąż pan ryzykuje. Często to tytuły, których realizacji od lat nikt się nie podjął, uchodzące za trudne, będące dużym wyzwaniem dla realizatorów.

- Mamy ambicje, żeby sięgać po tytuły, które z różnych powodów, często wręcz kuriozalnych, nie są w Polsce grywane. Spektakle naszych festiwalowych premier, takie jak "Lakme" Delibesa, "Rusałka" Dvofaka, legenda dramatyczna "Potępienie Fausta" Berlioza, "La Gioconda" A. Ponchiellego można dziś w Polsce zobaczyć tylko na naszej scenie.

Nie ukrywam, że BFO jest dla nas wygodnym rozwiązaniem - okazją do zaprezentowania różnorodnych nurtów w operze, co więcej - zweryfikowania, jak reaguje na nie publiczność. Repertuar festiwalu komponujemy w taki sposób, aby przedstawić także wartościowe tytuły, które nie zawsze zdecydowałbym się przenieść na nasz afisz. Przykładowo dzieła Richarda Straussa nie utrzymują się na ogół w repertuarze polskiego teatru operowego dłużej niż dwa - trzy sezony, a musimy pamiętać, że ich wystawienie związane jest z tytanicznym wysiłkiem całego zespołu oraz kosztami. Stąd chętnie korzystamy z formuły festiwalowej do ich prezentacji.

Mocny repertuar przyciągają kolejne spektakle i zespoły, które nie grają nigdzie indziej w Polsce.

- Ostatni festiwal zakończyły dwa przedstawienia baletowe The Shanghai Ballet. Spektakl " Jane Eyre", oparty na słynnym romansie Charlotte Bronte, pokazywany był wcześniej w Londynie. Później Chińczycy przyjechali do Polski wyłącznie na BFO. Był to ich pierwszy występ w naszym kraju. Byliśmy zaskoczeni niezwykłą przychylnością z ich strony. Byli bardzo chętni do współpracy z nami. Okazali się też skłonni do finansowania w części swojego przyjazdu.

Lista tytułów, które zostały pokazane tylko u nas, wcale nie jest krótka. Warto wymienić tu "Otella", a szczególnie znakomitą "Żydówkę" Litewskiego Narodowego Teatru Opery i Baletu w Wilnie, niezapomnianą "Alcinę" Handla z 1999 r. i "Don Giovanniego" Mozarta z 2013 r. Łotewskiej Opery Narodowej w Rydze, świetnie wyreżyserowaną " Jenufę" Janaćka Teatru Narodowego w Brnie, nieznaną polskiej publiczności słowacką operę narodową "Krutniawa" Suchońa, wystawioną przez Państwową Operę w Bańskiej Bystrzycy. Trudno nie wspomnieć też opery Handla "Orlando" z 2011 r., zaprezentowanej przez zespół Combattimento Consort z Amsterdamu, czy koncertu znakomitej sopranistki Simone Kermes i towarzyszącego jej niemieckiego zespołu La Folia Mógłbym tak jeszcze długo wymieniać.

Który z tych festiwalowych spektakli najbardziej zapadł panu w pamięć?

- Było wiele przedstawień, które wręcz niespodziewanie rzucały publiczność na kolana. Ze śmiechu płakałem na musicalu Teatru Muzycznego w Gdyni "Spamalot, czyli Monty Python i Święty Graal". Były i łzy wzruszenia. Policzki wycierałem na "Wertherze" Masseneta, który na festiwal przywiózł Teatr Wielki z Poznania. Poruszyła mnie niezwykle "Alcina" Handla, którą na szóstym festiwalu pokazała Łotewska Opera Narodowa z Rygi. Spektakl reżyserowała Kristina Wuss. Zachwycił mnie jej pomysł na inscenizację i właśnie dlatego zaprosiłem ją później do reżyserowania naszej "Rusałki.

A które przedstawienia kosztowały najwięcej stresu?

- Nerwowo jest przed każdą naszą premierą. Ze spektakli gościnnych we wspomnieniach pozostało jako wyzwanie logistyczne sprowadzenie wielkich przedstawień, np. "Dialogów karmelitanek" z Teatru Wielkiego w Łodzi, przeciągające się do ostatniej niemal chwili negocjacje z reżyserem "Aidy" z tego samego teatru. Do wciągnięcia na poziom lokomotywy do spektaklu "Galina" z Teatru Wielkiego potrzebny był wielki dźwig, a to w czasach, gdy jeszcze nie mieliśmy własnej rampy podnoszącej tiry na wysokość kieszeni scenicznej. Ale pamiętam też stres i liczenie godzin w dobie na ustawienie świateł według wymogów zespołów baletowych: hiszpańskiego Cristiny Hoyos lub chińskiego Suzhou Ballet.

Nadal z przyjemnością siada pan na widowni. Czy lubi pan wciąż stawać za pulpitem dyrygenta?

- To dla mnie nadal wielka frajda. Pasja, która we mnie nie gaśnie. Mimo wielu obowiązków administracyjnych zawsze z radością chwytam za batutę.

Niedawno prowadził pan orkiestrę podczas koncertów z okazji 60. urodzin opery i podczas premiery baletowej "Stabat Mater. Harnasie". Oba wydarzenia okazały się wielkim sukcesem.

- Konwencja koncertów została przyjęta wręcz entuzjastycznie, a gromkie "Sto lat", zaśpiewane przez publiczność na jednym z nich to przeżycie dla wszystkich wykonawców niezapomniane. Co do dzieł Karola Szymanowskiego, był to - w co aż trudno uwierzyć - pierwszy w historii bydgoskiej opery kontakt z tym kompozytorem. Tym bardziej cieszę się, że udany. Duże wrażenie zrobiło zarówno mistyczne "Stabat mater", jak i żywiołowe "Harnasie", a Robert Bondara po raz drugi udowodnił, że doskonale przenosi na język choreograficzny dzieła trudne, nie kojarzone raczej ze sztuką baletową.

Teraz opera przygotowuje już koncerty sylwestrowe. Co zobaczymy na scenie?

- Nigdy tego nie zdradzamy. Także z tego powodu, że część z pomysłów realizatorów do ostatniej chwili okrywa tajemnica. Na marginesie dodam, że sami doskonale bawimy się, oglądając efekt ich pracy na ostatnich próbach scenicznych.

Zaczęły się już przygotowania do wiosennej premiery "Wesela Figara"?

- Odbyły się już pierwsze próby orkiestry z kierownikiem muzycznym premiery Marcinem Sompolińskim. Wiem, że realizatorzy są w stałym kontakcie i omawiają szczegóły. Przypomnijmy, że spektakl wyreżyseruje Wojciech Adamczyk, którego talent publiczność miała szansę już docenić oglądając jego "Księżniczkę czardasza". To jeden z naszych największych hitów. Mam nadzieję, że tak będzie i z najbliższą produkcją operową w jego reżyserii.

Operze udało się ostatnio zdobyć 13,5 mln zł na modernizację gmachu. Mówi się też o powrocie do projektu czwartego kręgu. Nowoczesny i dobrze wyposażony teatr operowy z uznanym festiwalem pozwoli zapraszać kolejne uznane na świecie zespoły z ich najlepszymi produkcjami.

- Apetyt rośnie w miarę jedzenia... Bez fałszywej skromności myślę, że bydgoska scena obrosła już w renomę, która pozwala marzyć o najlepszych, najbardziej renomowanych zespołach i ich inscenizacjach.

Tu jednak pojawia się problem, który bez odzewu zgłaszam od lat głównym donatorom festiwalu - marszałkowi województwa, Ministerstwu Kultury i Dziedzictwa Narodowego i Urzędowi Miasta Bydgoszczy. Zapraszanie takich zespołów możliwe będzie dopiero przy określonych gwarancjach finansowych dla festiwalu na kolejne lata. Zatwierdzanie jego budżetu kilka miesięcy przed kolejną edycją czyni te zespoły nieosiągalnymi z prostej przyczyny: swoją działalność planują z kilkuletnim wyprzedzeniem. Czym może się skończyć dla dyrektora festiwalu podpisanie umowy na udział w nim prestiżowego zespołu w sytuacji braku wystarczających środków finansowych - nie muszę chyba tłumaczyć. Ale wspomnę o światełku w tunelu: dofinansowanie przez MKiDN już po raz drugi ujęte zostało w budżecie tegoż ministerstwa jako oddzielna pozycja! Może marszałek Piotr Całbecki i prezydent Rafał Bruski pójdą tym śladem tym bardziej, że taką komfortową sytuację ma już dyrektor festiwalu Camerimage pan Marek Żydowicz.

***

Maciej Figas

Pochodzi z Gdyni, z rodziny muzycznej. Jego ojciec Józef Figas był przez wiele lat czołowym śpiewakiem Opery Bałtyckiej. Maciej Figas kończył Wydział Wychowania Muzycznego i Rytmiki Akademii Muzycznej w Gdańsku oraz Wydział Kompozycji, Dyrygentury i Teorii Muzyki Akademii Muzycznej w Poznaniu. Przez dwa lata był także studentem Wydziału Wokalno-Aktorskiego gdańskiej uczelni. Pracę zawodową rozpoczął w styczniu 1988 r. w Operze Nova w Bydgoszczy, najpierw jako asystent dyrygenta, później dyrygent, a od kwietnia 1991 r. jako jej dyrektor artystyczny. W listopadzie 1992 r. powołany na stanowisko dyrektora Opery Nova, które piastuje do dziś. Od 1994 r. organizuje Bydgoski Festiwal Operowy. Jest też stałym gościem na scenach muzycznych Niemiec, Holandii i Luksemburga, gdzie prowadzi wiele spektakli i koncertów. Odznaczony srebrnym medalem "Zasłużony Kulturze Gloria Artis".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji