Szwejk w drugiej wojnie światowej
Że Bertolt Brecht jest najwybitniejszym dramatopisarzem niemieckim pierwszej połowy XX wieku i jednym z najwybitniejszych twórców współczesnego teatru, nowoczesnych form teatralnych - na ten temat sporów już nie ma. Toteż każda nowa znajomość z twórczością sceniczną Brechta ma znaczenie teatralnego wydarzenia, nawet jeśli dotyczy - jak w wypadku "Szwejka" - utworu słabszego w jego wspaniałym dorobku.
Postać "dobrego wojaka Szwejka" należy do światowych osiągnięć nurtu plebejskiego w literaturze, jak Dyl Sowizdrzał, Marchołt, Skapen, Simplicissimus czy Janosik, jak wywodzący się od antycznego Plauta Żołnierz-samochwał... Bliskie związki Brechta z literaturą plebejską to cecha, którą dostrzeżono już w początkowych etapach twórczości niemieckiego pisarza. Podobnie jak wcześnie zwrócona uwagę na bluszczowatość twórczej wyobraźni Brechta, upodobanie w posługiwaniu się cudzymi wątkami, obcymi pomysłami. Przepaja je oczywiście własna indywidualność Brechta, kanwa haszkowego "Szwejka" jest dla "Szwejka" brechtowskiego takim samym pretekstem, jak kanwa oryginału Gaya dla brechtowskiej "Opery za trzy grosze", lub opowiadania Woalijoki dla komedii Brechta o "Panu Puntili i jego słudze Mattim".
Ktoś nazwał czeskiego "Szwejka" jedyną konsekwentnie pacyfistyczną książką świata. Ponieważ ukazuje bezsens, idiotyzm wojny, a nie jej tragizm, który staje się uwodną bohaterszczyzną nie tylko w wymiarach patosu ale również w powszednim, codziennym męstwie żołnierzy, zagrzebanych w błotach okopów flandryjskich. Szwejk nie demaskuje żadnych form walki, poświęconej tragizmowi bezsensu. Szwejk demaskuje sam bezsens, odziera go z jakiejkolwiek godności, wystawia nie na jakikolwiek typ współczucia - lecz na pośmiewisko. Li tylko głupi, śmieszny, błazeński jest militaryzm, a wojna to nie dramat lecz kretyńska farsa, choć z trupami i ogromem nieszczęść.
Ale hola! Haszkowi nie trudno było przybierać taką postawę, skoro jego przedmiotem obserwacji, przeciwnikiem, celem satyrycznego ataku była pierwsza wojna światowa, widziana od strony tego spróchniałego do cna tworu, który nazywał się austriacką monarchią i za czasów Haszka rozsypywał się w gruz i pył. Przy całym tragizmie setek tysięcy ofiar, które za sobą pociągał, udział c.k. monarchii w tej ostatniej c.k. wojnie miał w sobie coś operetkowego. Nie muszę wam udowadniać: czytajcie Haszka.
Przenieść Szwejka w warunki drugiej wojny światowej, w warunki faszyzmu, które niestety nie były ani odrobinę operetkowe? Jakże dobroduszny Szwejk mógłby się wybronić z trybów gestapo spod miażdżącej machiny SS, jak mógłby swą pogodną filozofię życiową obnosić w czasach ludobójców i arcykatów, Hitlera, Himmlera i ich nielepszych kompanów? Jeden niefrasobliwy aforyzm, jedno nieopatrzne opowiadanko i... nie ma już poczciwego Szwejka, który tak do wiatru wystawiał austriackich samodzierżców, i tak bezkarnie w żywe oczy kpił z austriackiej wojny. Nie ma i już. I nie ma sztuki o Szwejku w drugiej wojnie światowej, jak się o tym gorzko przekonał radziecki autor Słobodski, który pierwszy podjął próbę takiego przeflancowania Szwejka w czasie i przestrzeni, lecz nowych przygód nie uprawdopodobnił, a koncepcję Szwejka spartolił.
Widzę największy kunszt brechtowskiego Szwejka w tym że trzech groszy pod władzą SS i policji nie warte życie Szwejka umiał w sposób absurdalnie logiczny ocalić i na przesłuchaniu w gestapo i podczas pogaduszek w piwiarni, i nawet w mundurze niemieckim w stepach pod Stalingradem. Inna sprawa, że w tej sztuce epicki teatr Brechta jest trochę za bardzo statyczny i że zdobywczej tyranii władców przeciwstawia się tu tylko zbyt ustępliwa bierność drobnego mieszczucha.
W okresie, w którym dramaturgiczna twórczość Brechta bywała atakowana lub przemilczana, a nieliczni jej entuzjaści poddawani surowym napomnieniom - tymi słowy zamykałem swój sąd o teatrze Brechta: "Brcht na pewno nie jest pisarzem realizmu p u r s a n g, tym mniej pisarzem realizmu socjalistycznego - ale... postępowa, społeczna treść jego dramatów, bojowy, agitacyjny wpływ jego sztuki powodują... że dzieło Brechta należy do sztuki walczącej, do naszej sztuki". Bardzo się to, po paru latach, nie spodobało krytykom neonormatywnym, których zdenerwowało, że mogłem był Brechta wyłączyć z kręgu realizmu socjalistycznego i obrzucać "przezwiskami" w rodzaju: ekspresjonizm, naturalizm, symbolizm. Ale cóż, powtórzę moje ówczesne słowa, bo pasują one wypisz, wymaluj, i do "Szwejka". "W teatrze Brechta stale pomieszane są bardzo różnorodne i bardzo równowartościowe elementy. Współżyją tu ze sobą naturalizm obok realizmu, a oba poddane wpływom ekspresjonizmu. Występują tu jako integralne składniki: subtelna metafora i jarmarczna karykatura, groteskowa deformacja i symboliczne uogólnienie. Pojawia się alegoria i parodia, misterium i kabaret, pantomima i żywy obraz, mówienie naturalistyczne i przemawianie patetyczne, recytacja, melorecytacja i melodeklamacja... songi i ballady, muzyka podwórzowa i atonalna, dużą rolę odgrywają kurtynki i proscenia, scena obrotowa i napisy filmowe". Tego wszystkiego nie brak i w "Szwejku". Ale jak zrobić, by się to trzymało kupy, by "szafa grała", by przedstawienie miało myśl przewodnią? Należy stwierdzić: przedstawienie w Teatrze Domu Wojska Polskiego dało sobie radę z trudnościami, zdobyło rangę spektaklu z ducha i formy brechtowskiego.
A trudności były niemałe. Oto jedna z nich: jak pokazać pojawiający się w sztuce Olimp hitlerowski? Zrobić z Hitlera zwyczajnego błazna, klinicznego degenerata jak w niektórych filmach? Nie uchodzi. Nie wyjdzie. Za blisko jeszcze jesteśmy czasów hitlerowskich zbrodni, by bez wewnętrznego sprzeciwu przyjmować gestapowców jako nieszkodliwych głupców i niedojdy z których można sobie nic nie robić. Ale nie razi nas ostateczne wyszydzenie Hitlera i jego posiepaków za pomocą karykaturalnej deformacji, gigantycznego ugroteskowienia, ubezsensowienia. Tą drogą poszedł Brecht w finałowym spotkaniu Szwejka z Hitlerem, i tę myśl świetnie rozwinął Rene, dając szwejkowskim anegdotom i komicznym przygodom tło wyolbrzymionych kukieł w maskach. Gdy maska z Hitlera opada - odsłania małego, nikczemnego płaza, wijącego się w śmiertelnym strachu (gra Zdzisław Leśniak). To wszystko jest dobre, szkoda tylko, że wierszowane dialogi hitlerowskich bogów są spod gigantonów niezbyt słyszalne.
Wadą przedstawienia jest jego rozwlekłość. Brecht w sposób wręcz kapitalny podchwycił styl paradoksalnych gadek i anegdotek Szwejka i dopisał ich mnóstwo, ani o włos nie gorszych niż oryginalne przypowieści haszkowego Szwejka. W czytaniu możemy z uśmiechem smakować ich dojrzałą mądrość. W sztuce wydaje się ich być zbyt dużo i poczynają nużyć, mimo, że Aleksander Dzwonkowski wypowiada je żwawo, bez cmoków i hołubienia szczególików. Rola Dzwonkowskiego przoduje w ogóle bezapelacyjnie w przedstawieniu. Przepełnia ją soczysta dobroduszność i to mądre szwejkowanie, którym, nazywając je ,,z głupia frant", tylko z pozoru firmujemy stare orzeczenie c.k. komisji asenterunkowej, że Szwejk to patentowany idiota.
Scenę zaludnia wiele osób. Najbardziej przekonywa z nich Wanda Łuczycka (właścicielka historycznej już gospody "Pod kielichem"), Małgorzata Leśniewska (służąca Andzia), Ludwik Pak (wiecznie nienażarty Baloun), Mieczysław Stoor (rzeźniczy syn Prohazka), Tadeusz Chmielewski (cyniczny, za ochłapy zaprzedany hitleryzmowi Kapelan). Gestapowcy i esesmani wychodzą blado - jak zwykle w polskim teatrze. Bardziej już prawdziwie szpiegowaty jest Bolesław Płotnicki w roli pośledniego szpicla Brettschneidera.
Scenę zaludnia jednak przede wszystkim inwencja inscenizacyjna i scenoplastyczna. Wynalazczość Renego jest bogata wielostronna, pomysłowość Kosińskiego zabawna i też wielostronna. Od chwytów reżysersko-scenograficznych aż się roi w tym spektaklu, którego wyraz sceniczny jest dowcipny, urozmaicony i wierny drogom fantazji Brechta zarówno wówczas gdy z groteski urasta w patos (żołnierze w czołgu) jak gdy posługuje się groteskowym tańcem czy karykaturalnym wykoślawieniem (kaleki brane do wojska). Niełatwa nowoczesna muzyka Eislera, zrośnięta z dziełem Brechta niby Mendelssohn z "Snem nocy letniej", brzmi tym razem dość czysto w swojej technicznej transpozycji.
Brecht ma u nas ostatnio szczęście do dobrych przekładów. Również przekład Andrzeja Wirtha celnie utrafia w osobliwości wiersza i prozy autora "Matki Kuraż".