Artykuły

Dwugłos w sprawie "Chłopców" w Polonii

"Chłopcy" Stanisława Grochowiaka w reż. Mirosława Gronowskiego w Teatrze Polonia w Warszawie. Pisza Wiesław Kowalski i Wojciech Giczkowski w Teatrze dla Was.

Recenzje na cztery ręce, czyli jeden ZA, drugi PRZECIW

ZA - Wojciech Giczkowski

When I'm Sixty-Four

Krystyna Janda lubi przedstawienia, które dotykają problemów ludzi starszych. Trzy lata temu w Polonii w gwiazdorskiej obsadzie mogliśmy oglądać "Babę Chanel" Nikołaja Kolady, a teraz pojawiła się w repertuarze nowa realizacja "Chłopców" Stanisława Grochowiaka z artystami, o których marzył Mirosław Gronowski, w jej historycznym kształcie. Reżyser po premierze powiedział piszącemu te słowa, że poznał autora w czasach, gdy słynny turpista pracował w redakcji "Kultury" i zajmował się analizą wierszy debiutantów. Autor "Szachów" rzekł wtedy do młodziutkiego reżysera, że w tekst nie wolno ingerować. Można go tylko inaczej interpretować, a debiutantów należy inspirować. I ta wypowiedź stała się podstawą najnowszej inscenizacji. Gronowski nie zatrudnił dramaturga, który "przepisałby" mu dialogi, ani nie uwspółcześnił dramatu.

Sztuka ukazała się w sierpniowym numerze "Dialogu" w 1964 roku i w tych czasach, czyli w połowie XX wieku, toczy się akcja przedstawienia ze sfer starszych, czyli w domu starców zarządzanym przez zakonnice. Polscy turpiści manifestacyjnie opisywali zjawiska odrażające (zniszczenie, przemijanie, starzenie się, rozkład), co miało służyć uwiarygodnieniu przedstawianej wizji świata. Jednak obraz stworzony przez Grochowiaka nie uległ historycznemu zatarciu. Język pozostał nowoczesny, humor sytuacyjny jest zrozumiały, tylko zakonnice w kornetach mogą się wydawać młodemu widzowi postaciami z innej epoki, bo pozostałych bohaterów nie trudno skojarzyć z tym co tu i teraz.**

W przerwie, w kuluarowych rozmowach, zastanawiano się, dlaczego reżyser nie poszedł na łatwą w tym przypadku do pokazania nadinterpretację relacji pomiędzy zakonnicami a pensjonariuszami, by wpisać się w modny obecnie w mediach nurt antykościelny. Tymczasem intencją Mirosława Gronowskiego było zrobienie przede wszystkim przedstawienia ujmującego ciepłem, a nie reanimowanie walki komuny z klerem. Zgodnie z poetyką autora, zestawił piękno i wzniosłość z rzeczami zwykłymi, przyziemnymi, może nawet brzydkimi.

Bohaterami widowiska są Kalmita, Pożarski, Jo-Jo, Smarkul, profesor Perlec i hrabina De Profundis - pensjonariusze, których młodziutka siostra Maria pragnie prowadzić silną ręką i przy pomocy żelaznej dyscypliny. Czeka ją wszakże trudne zadanie. Podopieczni chcą zachować pozory niezależności, a walka z surową siostrą staje się groteskowa. Znacznie młodsza żona Kalmity postanawia zabrać męża po latach z powrotem do domu. To proste streszczenie ma pokazać potencjał tkwiący w tekście, ale inscenizacja poszła przede wszystkim w kierunku stworzenia takich możliwości aktorom, by każdy z nich mógł przygotować niecodzienną i zapadającą w pamięć kreację.

Kalmita Krzysztofa Gosztyły był w pierwszym akcie bardzo wyciszony, niekontaktowy, zagłębiony w rozmyślaniach, dlatego publiczność z uwagą śledziła przede wszystkim grę Stanisława Brudnego (bez wątpienia najlepsza rola spektaklu), który jako Jo-jo od pierwszej chwili skupił na sobie uwagę widzów. Powściągliwie, choć nie bez dozy charakterystyczności postać Smarkula zagrał Krzysztof Kiersznowski, który wreszcie mógł pokazać swój aktorski talent w nieco większej roli. Witalnością zachwycał Marian Opania, pokazując człowieka, który swoim nieodpowiedzialnym zachowaniem może skończyć jako bezdomny na Dworcu Centralnym. Interesującą postać profesora stworzył Piotr Kozłowski. Początkowo powściągliwy i zasadniczy, pod koniec staje się jednym z "chłopców" w zespole protagonistów.

W pierwszym akcie porywająca jest przede wszystkim jedna scena - wszyscy bohaterowie dramatu, będąc pod wpływem alkoholu, zabawiają się w kawalerię. Ta sekwencja pokazuje potencjał drzemiący w ludziach starych minionej już epoki, czyli sześćdziesięcioczterolatkach. Dziś trudno sobie raczej wyobrazić, aby osoba w tym wieku uważała się za starca. Ale w dramacie Grochowiaka wszyscy tak właśnie traktują siwego Kalmitę. Gosztyła jednak zmienia się w akcie drugim. Przybycie żony pokazuje, że wcześniej żył wyczekiwaniem i potrzebą przygotowania się do rozmowy na temat rozwiązania ich małżeństwa. Dyskretną gestykulacją i swoim znakomitym głosem przekonuje wszystkich do swoich racji, narzucając sposób dialogowania z Narcyzą. Tym bardziej, że żona nie jest do końca szczera i ukrywa przed nim fakty ze swojego obecnego życia, a męża traktuje jak małe dziecko wymagające ciągłej opieki.

Maria Pakulnis to kobieta niezwykłej urody, wymarzona zatem do roli Narcyzy, która tylko raz w roku przypomina sobie o rodzinnych obowiązkach wobec męża - jest na wskroś nowoczesna, to aktorka, która najlepsze lata w teatrze ma już za sobą, jednocześnie kobieta, która chce być zwyczajnie ludzka, ale nie potrafi do takich uczuć siegnąć. Wykorzystane przez aktorkę środki wyrazu, świadomie eksponujące wszystkie elementy jej pełnej wdzięku kobiecości, przynoszą w konsekwencji rolę opartą na scenicznej wiarygodności.

Inaczej, i jakby wbrew sobie, zagrała wielka polska aktorka, Barbara Horawianka. Znów ubrała habit i kornet (każdy pamięta jej rolę służki zakonnej z "Krzyżaków"), ale zagrała prześmiesznie. Przełożona jest zabawna, rubaszna i jako jedyna wywoływała salwy gromkiego śmiechu premierowej widowni. Dobrze się stało, że aktorka kojarzona raczej z wielkimi rolami tragicznymi mogła pokazać tym razem swój nie mniej wyrazisty talent komediowy.

Każde wejście na scenę Heleny Norowicz, grającej z niesłychaną gracją hrabinę de Profundis, wywoływało szmer na widowni. Okazuje się, że popularność aktorki jako modelki robi swoje. Była stylowa i elegancka, przypominając, że sześćdziesiąt lat temu żyły bardzo eleganckie kobiety, które mimo podeszłego wieku mogły zawrócić w głowie każdemu mężczyźnie.

Aleksandra Domańska i Justyna Ducka celowo nie przerysowały swoich ról. Siostra Maria Domańskiej nie przypomina czarnego charakteru w stylu Sister Ratched - jest raczej zimną i kostyczną zakonnicą wypełniającą rygorystycznie swoje zawodowe obowiązki. Georginia Duckiej to charakterystyczna postać zabawnej służącej, pełnej słodkiego uroku i czaru młodości, którym nie może się oprzeć żaden z pensjonariuszy.

Lata sześćdziesiąte XX wieku to czasy, w których ludzie już po pięćdziesiątce byli uważani za starych. Panujący dziś kult młodości i promowanie w kulturze masowej nierealnych standardów zdają się zapominać o tym, że starzenie się i przemijanie to dramatyczne procesy nieodłącznie związane z ludzką egzystencją. Jednak to, w jaki sposób je przeżywamy, zależy w dużym stopniu od naszej kultury. Życiowa mądrość i doświadczenie sprawiły, że mieszkańcy domu starców cieszą się życiem i łatwiej znoszą niedogodności związane ze starzeniem. Przedstawienie w Teatrze Polonia przypomina, że zupełnie inaczej żyje się w świecie, który docenia i szanuje ludzi dojrzałych i starszych, niż w takim, który nimi pogardza i ich dyskryminuje.

Znany krytyk teatralny po przedstawieniu powiedział, że owacji stojącej nie było, i była to najwłaściwsza reakcja, jaką w ciągu dwóch tygodni mógł w warszawskich teatrach w ostatnim czasie zaobserwować. I jego zdaniem nie ma to nic wspólnego z oceną artystyczną spektaklu. Wstrząśnięta i ciągle rozbawiona widownia myślała o tym, co zobaczyła. Znany dziennikarz telewizyjny, nie klaszcząc, rozglądał się zdumionym wzrokiem po widowni. Co było w tym przedstawieniu, że daje tyle do myślenia? Dlaczego prosta historia o starości pobudza od pięćdziesięciu lat do przemyśleń i refleksji? Odważna decyzja o aktorskim zagraniu z pasją przyniosła efekt lepszy niż modernizowanie tego co znakomite. Tekst Grochowiaka broni się sam, choć dowcipnie zauważono, że odpowiedzią na tę sztukę były "Dziewczynki" Iredyńskiego. Na szczęście to znakomite przedstawienie jest ciągle grane w Teatrze Polskim i ci, którzy chcą skonfrontować oba spektakle mogą to zrobić na bieżąco. Tymczasem, jak śpiewali Beatlesi na płycie wszech czasów:

Give me your answer, fill in a form

Mine for evermore

Will you still need me, will you still feed me,

When I'm sixty-four?

PRZECIW - Wiesław Kowalski

Grochowiak bez liftingu

Im dłużej myślę o inscenizacji "Chłopców" w Teatrze Polonia, tym coraz bardziej przekonuję się do chyba jednak nie pozbawionej słuszności konstatacji, jak ważny musi być dla reżysera powód, by chcieć przywrócić scenie dramat, w którym w tym przypadku Dom Starców mógłby stać się metaforą dzisiejszego świata. Mirosław Gronowski do tekstu Grochowiaka podszedł z ogromnym pietyzmem, jest w pełni wierny jego literze, ale to nie wystarczyło na powstanie spektaklu, który pozostałby w naszej pamięci jako coś więcej niż pogodne widowisko o starości, tutaj pokazanej przy absolutnym barku perspektywy bezwstydnej chłopięcości.

W przedstawieniu najlepiej wybrzmiewają te elementy, które Grochowiak zaznaczył w tekście błyskotliwością i dowcipem scenicznych konwersacji, zabawnych zdarzeń, zaskakujących okoliczności i sytuacji. Ale przecież w dramacie autora "Okapi" jest znacznie więcej sensów do wyartykułowania niż humorystyczne eksponowanie skrawków zacierającej się pamięci. Już sama scenografia wydaje się być tak pozbawiona właściwości, że nie mówi prawie nic o Domu Starców jako o zamkniętej rzeczywistości, z której każdy z pensjonariuszy tak naprawdę może wyruszyć już tylko do miejsca wiecznego spoczynku; w której najczęściej komentowanym wydarzeniem będzie moczenie pościeli przez Babcię Peloponez, najradośniejszą chwilą możliwość napicia się gorzałki w konspiracji przed zakonnicami, a najbardziej spektakularnym momentem przyjazd raz w roku popularnej aktorki teatralnej, która postanowiła tutaj umieścić swojego męża. Nie bez kozery wspomniałem wcześniej o przestrzeni, jako że i ona jest u Grochowiaka, obok biologicznego zegara, który potrafi działać silniej niż niejeden z góry zamierzony plan, istotną determinantą jednak bardziej przygnębiającej wizji świata, w której małe przyjemności nie stanowią o jakości egzystencjalnej substancji, tylko w sposób raczej niezgrabny i dość natarczywy kamuflują to co i tak nieuniknione, jakby amortyzując świadomość zbliżającego się końca. I tych czynników będących wyznacznikami świata przedstawianego, znaczonych przez Grochowiaka piórem mocnym, bezkompromisowym i niedwuznacznym najbardziej brakuje w bezbarwnej inscenizacji Gronowskiego, który pozostając tylko przy historycznym kontekście dramatu, przez to pozbawionym spojrzenia krytycznego, zapomina o tym jak złożona może być i jakie może mieć w ogóle konsekwencje nasza wiara w przeznaczenie czy w tzw. nieuchronną przyszłość.

Przy takim braku wyraźnej koncepcji, aktorzy muszą ratować się sami, i robią to z różnym skutkiem. Sposób gry jest dość niejednorodny. Jedni nie wychodzą poza referencyjnie bezbarwny ton (nijaka Aleksandra Domańska jako oschła Siostra Maria), inni grają udając (Marian Opania jako Pożarski nie jest przez to ani zatrważający, ani śmieszny, ani rozpaczliwie żałosny ), jeszcze inni niczym w teatrze radiowym próbują "uwodzić" tylko samym głosem (Krzysztof Gosztyła). Najbardziej interesującą postać tworzy Stanisław Brudny. Od początku spektaklu jest w nim jakieś pogodzenie ze światem, jest radość bycia tu i teraz, jest próba wyjścia poza rezygnację i przygnębienie widoczna nie tylko w aspekcie humorystycznym, ale i momentami autoironicznym. Brudny jest bez wątpienia najbardziej chłopięcy z chłopców, co wcale nie znaczy że infantylny czy zdziecinniały, a sekunduje mu bardzo udanie Krzysztof Kiersznowski w roli Smarkula. Jest jeszcze sympatyczny epizod Justyny Duckiej i dająca zalążki na wielką rolę postać kreowana przez Barbarę Horawiankę (dość bezceremonialna Siostra Przełożona). Ale to już mogłoby się wydarzyć tylko w innym, dużo bardziej radykalnym spektaklu, w innej przestrzeni i przy krytycznym spojrzeniu na pochodzące z 1964 roku dzieło Stanisława Grochowiaka. Wtedy być może powiedziałoby nam znacznie więcej na temat stróżów jedynego do respektowania porządku i systemów normatywnych regulujących zachowania człowieka w społeczeństwie. A także pokazałoby prawdziwą wartość chłopięcości, która w rzeczywistości zdeterminowanej systemem, imperatywem, fasadowością, pretensjonalnością grymasów i póz, zyskuje na nowej perspektywie pogłębiającej to jak ważną wartością jest poczucie bycia kimś niezależnym, posiadającym własną tożsamość; wszak ona każdą jednostkę odróżnia od "innych", których coraz więcej wokół nas. Dlatego tak bardzo brakuje w spektaklu Teatru Polonia tego, co mogłoby na nowo nazwać i zdefiniować obszary ludzkiej wolności, która tak naprawdę tkwi i jest zależna od naszej duszy, wyobraźni i wrażliwości.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji