Na razie próba
"Nie mieliśmy nigdy (...) improwizowanego teatru zrodzonego ze słońca, z muzyki z radości słowa, swobody ruchów zaledwie krępowanych lekką odzieżą. Truffaldyny, Pantalony, Arlekiny są nam obce..." - pisał we "Flircie z Melpomeną" Tadeusz Boy-Żeleński. I nadal takiego teatru nie mamy. Próby pokazania go na scenie kończą się niepowodzeniem. Także ostatnia premiera Teatru Dramatycznego - "Księżniczka Turandot" według groteski baśniowej Carlo Gozziego, dowodzi, że ani nasze aktorstwo, ani środki inscenizacyjne, reżyserskie nie były w stanie sprawić aby tę farsę wystawioną w konwencji commedia dell'arte można było uznać za zabawną, ludową formę artystycznej rozrywki.
W teatrze wzruszeń, a takim jest przecież comeddia dell'arte śmiech miesza się z łzami, a napięcie widowni osiągane jest za sprawą aktorów pobudzających nas do skrajnych stanów psychicznych. Czy takich doznań doświadczyłam na przedstawieniu reżyserowanym przez Krzysztofa Orzechowskiego? Nie. Uniwersalność naszych aktorów potrafiących zagrać komedię, tragedię czy groteskę jest uniwersalnością tylko pozorną, bo nie są w stanie wydobyć z siebie lekkości, dowcipu, wdzięku, dystansu... I nawet jeśli opowiadana jest przez nich historia pięknego królewicza Kalifa poddawanego najsroższym próbom chińskiej księżniczki, za której sprawą spadały głowy wielu jej adoratorów czasami bawi, to głównie dlatego, że spektakl przedzielony jest intermediami napisanymi przez Adama Kreczmara. Jego też i Krzysztofa Orzechowskiego piosenki sprawiają, że publiczność nie wciągnięta dotychczas w zabawę ożywa, gdy słucha ballad o tym jak to dobrze być premierem, doradcą, milicjantem, który musi rozstrzygać dylemat iście hamletowski: bić czy nie bić
W przedstawieniu, do którego znakomitą oprawę muzyczną stworzył Włodzimierz Nahorny występują młodzi lub niedawno jeszcze młodzi aktorzy. Dlatego też można było przypuszczać, że tak rzadki na naszych scenach gatunek teatralny ożywi, wyzwoli: dotąd nie wykorzystywane umiejętności. Tymczasem to, co głównie zespół pokazał to sprawność wokalna Tomasza Stockingera - Kalifa, Marka Obertyna - Ponta i zaledwie poprawność Iwony Głębickiej - Turandot. Gra tej najmłodszej w zespole aktorki pozwala przypuszczać, że komiczny talent rozwinie się w niej kiedyś ku uciesze publiczności która tak rzadko rozweselana jest dobrą komedią, farsą czy groteską.
Zabiegi czysto formalne ni* ukryją słabości aktorskiego warsztatu: ochrypłego, nienośnego głosu zabawnego przecież Macieja Damięckiego czy nadużywającego krzyku nie różnicującego swojej roli Jana Tomaszewskiego. Polot, psychiczna rozluźnienie, a jednocześnie najwyższa koncentracja kreacyjna nie są, niestety, walorami obsady tego spektaklu. Nie znaczy to oczywiście by takich możliwości nie potrafiła w nim rozwinąć sprawna ręka reżysera. Kiedy to jednak nastąpi?