Teatralne etykiety zastępcze
Nie jest pewne, czy tym razem się sprawdzi przysłowie: na bezrybiu i rak ryba, skoro w Warszawie urlopy teatralne w pełni, a jedyną sztuką (poza "Amadeuszem"), na którą można trafić jest "Awaria" Haliny Dobrowolskiej w reżyserii autorki. "Awaria" mimo złowieszczego tytułu, jest sztuką pogodną i sympatyczną, aczkolwiek nie pozbawioną dziur dramaturgicznych. Pobłażliwy nastrój, w który wprawia widza, wywołany jest chyba faktem, że umiejscowić ją można w szeregu sztuk pewnego gatunku, lepszych lub gorszych, przewijających się przez ostatnie pół roku przez sceny polskie. Można tu wymienić choćby "Pralnię" Tyma (najlepsza w tym gatunku), lub "Fachowców" Friedmanna i Kofty. W którymś kolejnym przypadku trudno się nawet już zdenerwować i należałoby pomówić szerzej o samym zjawisku. Wszystkie te sztuki - jak należy sądzić - występują wyraźnie na deskach teatralnych jako coś w rodzaju etykiety zastępczej. Udają sztuki współczesne, których praktycznie nie ma, nie licząc "Pieszo" Mrożka, rozgrywające się w ostatnich dniach wojny, pierwszych dniach powojennych. Są to komedie obyczajowe, czasem idące w stronę satyry typu "Podwieczorku przy mikrofonie", czasem bardziej w kierunku kabaretu. Są współczesne o tyle, że akcja ich rozgrywa się w minionym dziesięcioleciu, zarysowane są w nich pewne niedogodności tamtych lat, drobne szczegóły obyczajowe. Na przykład w sztuce "Awaria" bony dolarowe jedna z bohaterek, tzw. dolarówka, sprzedaje po dwieście złotych, czyli tyle, ile wynosi ich aktualna cena czarnorynkowa (piątek 17.VII.81 r.). Lecz z drugiej strony ich analiza minionego etapu jest w gruncie rzeczy - przy nie zapominaniu o komediowym gatunku - niezwykle pobieżna i w gruncie rzeczy prawie wszystkie sztuki tego typu z drobnymi retuszami można byłoby grać nie tylko teraz. W dużej mierze posługują się one aluzją, metaforą. Sam tytuł, jak "Awaria" lub "Pralnia" to tylko przecież pretekst, zaznaczenie tej pierwszej warstwy sztuki: obyczajowej. A te utwory sceniczne maja pretensje wyższe, pralnia u Tyma, kamienica u Friedmanna i Kofty, dom u Dobrowolskiej - to kraj nasz, Polska, w miniaturze, metaforze itp. Coś w nim nie klapuje, rozlatuje się, wymaga remontu, ale jednak stoi. Wszystko jest fajnie i takie sztuki powinny być, masami, na podrzędnych scenach. Inna rzecz, że powinny być one grane właśnie w minionym okresie, którym traktują. Wtedy byłyby (niektóre przynajmniej) odważne i "fajne". Teraz brzmią jak musztarda po obiedzie. Nieszczęściem naszego teatru okazała się w tym wypadku cenzura, która zatrzymując niejednokrotnie satyryczne obrazy naszego społeczeństwa epoki gierkowskiej, przyczyniła się, że teraz mamy ich aż nadto. Uwagi te tyczą głównie "Pralni", bo w "Awarii" nie było nawet co zatrzymywać. "Awaria" jednak idealnie mieści się w tym nurcie. Z zastrzeżeniem, że na samym jego dole. Jest o wiele mniej zręczna i mniej groźna niż Tymowska "Pralnia", mniej dowcipna niż "Fachowcy" Friedmanna i Kofty. Grana była niegdyś, premiera odbyła się w 1976 roku w Teatrze Nowym, ba, nawet sam Kazimierz Dejmek reżyserował. Sama autorka w rozmowie wydrukowanej w programie, jej żywy oddźwięk u ówczesnej publiczności przypisuje temu, że istniał wtedy "drastyczny kontrast między metaforycznym tematem sztuki, której treścią jest rozpadający się dom a uprawianą w tym czasie propagandą, sukcesu". Nie trzeba dodawać, że teraz sytuacja jest inna.
W "Pralni" przynajmniej opisany był system. "Fachowcy" mówili o układzie społecznym: robotnik-inteligent. Metafora "Awarii" zaś w gruncie rzeczy jest dosłowna (była wymieniona wyżej). Analiza minionego dziesięciolecia poza analogią rozpadającego się domu, absolutnie żadna. W każdym okresie mieliśmy . rozwodzące się małżeństwa, architektów, którzy nie mieli wpływu na realizacje swoich projektów itp. Rolę novum mogłaby w najgorszym razie spełniać wyemancypowana społecznie gospodyni domu w wykonaniu Wandy Łuczyckiej. Poza tym zostają trzydziestosiedmioletnie dowcipy o wiodącej roli klasy robotniczej. Poza kilkoma zdaniami "Awaria" mogłaby być sztuką graną piętnaście lat temu. Prezentuje ten typ humoru, co film "Skarb", miejscami ten sam staroświecki wdzięk. Nic ponadto. Przypomina jeszcze rodzinny telewizyjny serial z Aliną Janowską pod tytułem "Wojna domowa". Miłe, ale... co z tego. Brak "Awarii" nie tylko głębszego zastanowienia się nad przyczynami rozpadającego się domu, brak absurdów tamtego życia brak nawet pointy. O ile "Pralnię" można uznać za metaforę gierkowskiego dziesięciolecia, "Awarii" nie przysługuje taka nobilitacja. Jest to sztuka nijaka. Na Scenie Prób Teatru Dramatycznego w Warszawie pozostali aktorzy, którzy czują się w tym kostiumie obyczajowym nie najgorzej, a więc wspomniana już Wanda Łuczycka, Danuta Szaflarska, Piotr Skarga, Jan Tomaszewski, Marek Bargiełowski, niezawodny Janusz Gajos, Stanisława Stępniówna, Janina Traczykówna i inni.
"Awaria" jest sztuką, która jeszcze jako tako przemknie się w sezonie ogórkowym. A co potem? Nie należy oczywiście nikogo namawiać, aby pisał lub wystawiał coś w rodzaju "Protokołu z jednego zebrania", tylko tym razem zebrania "Solidarności", ale na Boga, można mówić o minionym dziesięcioleciu przynajmniej głębiej, wnikliwiej, inteligentniej. Inaczej wszystko rozmyje się, zatrze w kilku dowcipach, a przecież mieliśmy do czynienia z systemem, który niejednokrotnie łamał ludzi i powolnie niszczył państwo.