Wolta Kalambura
Niezbadane są ścieżki teatrów. Kto zna historię wrocławskiego "Kalambura", zaduma się i przetrze oczy, oglądając jego ostatnie inscenizacje.
Jakże odbiegają one od tradycji tej małej sceny, o której było głośno. I z tytułu własnych przedstawień wyróżniających się odrębnym stylem i poetyką. I z tym szyldem wiążą się przecież światowe spotkania teatru otwartego, będące istnym kijem w mrowisko, fascynujące, bulwersujące. Burzono w ich ramach ściany sceny pudełkowej, łamano konwencjonalne podziały na scenę i widownię, szargano świętości.
Zespół "Kalambura" wyrażał niepokoje dzieci drugiej połowy dwudziestego wieku "W rytmie słońca", w brawurowym widowisku poetyckim, pełnym metafor i urody scenicznej. Takie teatry jak "Kalambur" podśmiewały się zawsze z nurtów dawno wyżłobionych, z serwitutów scen profesjonalnych, co to palą Panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek.
Przyszedł jednak wiek męski. Niegdysiejsi buntownicy zrobili prawdziwą woltę. Pokornie wracają do kanonów teatru. Zatoczywszy szeroki krąg, optują, czego dają wyraz również w deklaracjach słownych, za realizmem. Niezmiennie od lat ten sam szef Bogusław Litwiniec motywuje w długim wywodzie celowość takiej przemiany, reagowania wprost, trzymania się areny życia.
Z takiego myślenia o teatrze wynikły dwa przedstawienia "Kalambura", które przywiózł do stolicy na zaproszenie Teatru Nowego - jako swoją świeżą wizytówkę. Tak więc sięgnął po utwór modnego w Polsce autora węgierskiego Gyorgy Schwajdy. Wystawił "Hymn" (który zainteresował także kilka innych scen).
Gra się tę sztukę po bożemu, w kuchni z prawdziwymi ścianami i drzwiami na swoim miejscu, ubogimi sprzętami stosownie do stanu zamożności mieszkańców. Czas odmierza autentyczny budzik, do miski leje się wodę, małżeństwo pije kawę z kubków o czwartej nad ranem w czasie zwierzeń, które stały się codziennym rytuałem. W drobiazgowo odtworzonej scenerii rozgrywa się dramat dwojga osób: alkoholika i jego zwichrowanej psychicznie żony.
Dla nich jednak największe nieszczęście zaczyna się wówczas gdy wszyscy zaczynają się pchać z pomocą, wchodzą im, jak się to mówi, z butami do duszy. Przybiera to tak paradoksalne formy, że może tylko zniszczyć do końca kruche gniazdo rodzinne. Swoją prywatność grają z prawdą psychologiczną Elżbieta Lisowska-Kopeć i Stanisław Wolski; z wyczuciem przekazują stany zagrożenia, bezbronni wobec natarczywych, zewnętrznych ingerencji. Rzekoma pomoc z różnych stron staje się dla nich dodatkową zmorą.
Litwiniec nazwał "Hymn", wyreżyserowany sprawnie przez Krzysztofa Orzechowskiego, "pierwszą w "Kalamburze" przygodą prawdziwego realizmu". I sam pokusił się o drugą przygodę. Przeniósł mianowicie jako adaptator i reżyser na scenę powieść-bestseller Wiesława Myśliwskiego "Kamień na kamieniu". Ta epopeja chłopskiego losu, o której się dużo pisze, zasługuje ze wszech miar na zainteresowanie teatru. Wymaga jednak od niego wielkiej wnikliwości, dorównującej głębi myśli i spostrzeżeń autora. Pokazuje on przewartościowania i przemiany kultury chłopskiej, na przykładzie bohatera Szymona i jego rodziny, w całej złożoności.
Czterogodzinna wizja sceniczna drażni jednak uproszczeniami inscenizacyjnymi, wymyka się raz po raz na manowce rodzajowości i ludowości pojmowanej stereotypowo. Nie mówiąc o tym, że "Kalambur" nie dysponuje tak silnym zespołem aktorskim, by móc pokazać całą galerię postaci z krwi i kości. Przejście na realizm nie odbywa się więc gładko.
Ruchliwy teatr nie traci jednak energii w poszukiwaniu nowego widza. Jak mówi kierownictwo, studenci, którzy byli jego głównymi sprzymierzeńcami, dawno się odwrócili. Szuka zatem wzięcia w innych środowiskach. "Kamień na kamieniu" przyjmuje najwdzięczniej wiejska społeczność. A "Kalambur" się nie leni i jeździ do niej. Także podczas warszawskiej wizyty wyskoczył na wieś - z satysfakcją.
Podczas grania "Hymnu" w Teatrze Nowym wiało chłodem od nie zajętych miejsc. Tak, tak, publiczność jest coraz wybredniejsza.