Pieszo po błocie
Katastrofa dziejowa II wojny światowej zbliża się końca. Na małą, przyfrontowa stacyjkę schodzą się ludzie szukający drogi powrotu do swoich domów. Dalekich, odległych, tak jak daleka jest ich wiedza o przyszłym domu - Ojczyźnie. Różny jest ich rodowód społeczny, inne też maja przeżycie, cele i nadzieje. W takiej atmosferze rozpoczyna się premiera najnowszego dramatu Sławomirą Mrożka "Pieszo" przygotowana przez warszawski Teatr Dramatyczny, a reżyserowana przez Jerzego Jarockiego.
Kontynuacją prologu - zaczerpniętego z "Matki" Witkacego, w którym ekwilibrystykę gimnastyczną i intelektualną uprawia dwoje "małolatów" ubranych w marynarskie mundurki - jest epilog z dojrzalszymi o przeżycia kilkudziesięciu lat potomkami witkiewiczowskiej filozofii. Nadal są pięknoduchami, ale w zmienionych realiach nie przystają do nadal tragicznej, choć groteskowo pokazanej rzeczywistości. On to Superiusz - wyrafinowany intelektualista, który wybrał śmierć. Wolał ją niż egzystencję nie przystającą do jego filozofii. Podobnie jak autor "Matki", którego katastroficzne wizje spełniły się zbyt nagle, brutalnie w pierwszym miesiącu wojny. Przedtem jednak Superiusz, podobnie jak ojciec z synem uosabiający prostotę i zdrowy rozsadek, czeka na pociąg. Wraz z nim i jego ubezwłasnowolnioną przyjaciółką oczekują go również nauczyciel, oficer-rasista z rzezimieszkowatym "adiutantem", handlarka, której córka rozpacza po zarzynanym w oddali Niemcu - ojcu jej nie urodzonego jeszcze dziecka. W tej ludzkiej menażerii toczą się rozmowy, pęcznieją konflikty, nie dotyczące jedynie przełomowych dni, ale przede wszystkim doświadczeń Polaków, którzy muszą wybierać w ograniczającej ów wybór rzeczywistości. Przystosowują się więc do nowej sytuacji symbolicznie wyrażonej nadciągającymi samolotami z czerwona gwiazda, do 3 X TAK wypisanego w odwrotnej kolejności, do radosnej wreszcie euforii ogłupiałych inteligentów. Dramaturg nie rozstrzyga czyja droga życiowa okaże się słuszna. Jego sztuka nie jest dydaktyczna ani moralizująca. Jest filozoficzna, tak jak filozofią podszyte są motywy z Gombrowicza, Wyspiańskiego.
W przejętym od autora "Wesela" tańcu, który wieńczy przysłowiowe już chochole tańce Polaków kończy się spektakl wstrząsający, mądry i przenikliwy. Zasługa to również reżysera wyraziście przekładającego na język teatru dosłowną i symboliczną wędrówkę niebohaterskich bohaterów. Atmosferę tworzy również wchodząca w widownię scena pokryta błotem, które mozolnie rozdeptuje, aktorzy nadający temu spektaklowi powszedni ludzki wymiar. Dawno nie widziałam Gustawa Holoubka w tak udanej-jakby dla niego napisanej-roli. Ze swoistym sarkazmem, dystansem i humorem potrafił on pokazać na czym polega demon intelektu nie poddający się katastrofizmowi, dziejowej zmienności, prymatowi prymitywizmu, chamstwa i grze pozorów. Jego monolog wypowiedziany na umieszczonej nad sceną linie przekonał mnie, iż dyrektorski urząd nie musi przeszkadzać prawdziwemu artyście w twórczości teatralnej. Równorzędna jakościowo postać to ojciec, który w znakomitym wykonaniu Zbigniewa Zapasiewicza wspartym siłą osobowości aktora uwidacznia człowieczą niepewność, zagubienie, pozorność siły i witalizmu. Ale i inni aktorzy jak Marek Kondrat, Wiesław Gołas, ciekawie debiutujący Konrad Łatocha byli godnymi partnerami wspomnianego duetu. Spektakl długi przecież i gęsty nie nuży ani chwili. Nie nudzi widzów i niżej podpisanej uznającej go za najwybitniejsze osiągnięcie teatralne stolicy kończącego się sezonu.