Artykuły

Gałczyński i Groteska

Do Groteski poszedłem dla Gałczyńskiego, wyszedłem z sympa­tią dla teatru. Myślę, że nie były to tylko moje uczucia. Wszyscy narze­kają dziś na teatr, na jego nudę i jałowość. Odwracają się od "małego" dziewiętnastowiecznego realizmu - i biegną na Gałczyńskiego. Znużeni fotograficznymi landszafcikami deko­racji, ścisłym, opisywackim sposo­bem gry, przytłoczeni całą zmorą powierzchownej, bezmyślnej teatral­nej rodzajowości - znajdują w Gro­tesce teatr konwencji, umowności i skrótu, teatr dowcipny i zabawny, pomysłowy i odkrywczy w poszuki­waniu środków wyrazu. I z pewnoś­cią niektórym to wystarcza, i z pewnością niejednemu się wydaje, że wystarczyłoby konwencje groteski, swobody i pomysłowości artystycznej wprowadzić na sceny wszystkich te­atrów, aby rozwiązać dręczący je problem. Problem nudy i jednako­wości? - Na pewno. Problem nowe­go teatru?

Niewiele znam przedstawień Gro­teski. Ale gdyby mi ktoś powiedział, że tylko te, przytoczone cechy tea­tru zdolne są odnowić, unowocześ­nić, uwspółcześnić nasze sceny, na pewno bym w to nie uwierzył. Być może, powiedziałbym, Groteska da­je takie propozycje. Ale są to pro­pozycje bardzo niepełne, bardzo je­dnostronne i - bardzo powierzchow­ne.

Tę dyskusję imaginuję sobie dla­tego, że wydaje mi się, że Groteska na­prawdę dała współczesnemu teatrowi pewną niedwuznaczną, twórczą pro­pozycję wyjścia z przygnębiającego impasu. Tylko że na czym innym ta propozycja polegała niż na samej tylko artystycznej świeżości i nieskrępowalności środków. Dobrze się stało, że pierwszym utworem, jaki zobaczyłem w tym Teatrze Lalek była Gałczyńskiego "Boska komedia wierszem w jednym akcie, trzech od­słonach z muzyką Fryderyka Chopi­na" - "Gdyby Adam był Polakiem".

Jest tam scena, gdy do Adama w raju przemawia z głośnika Głos. Widownię momentalnie obiega szept: "Dziady", "Dziady"... Może to rze­czywiście krzywe zwierciadło wiel­kiego romantycznego dramatu? - Groteska Gałczyńskiego nie była ni­gdy myślowo pusta. Za jej pociesz­ną, czasem drapieżną i groźną de­formacją - stały zawsze konkretne społeczne i narodowe sprawy, ści­ślej: stały zawsze tzw. "świętości'', których szargać nie wolno, a w któ­rych tworzeniu i czci nikt by nas chy­ba nie potrafił prześcignąć. Gałczyń­ski nic nie niszczył, nie deptał. Poka­zywał tylko, że każda taka "świę­tość" to po prostu jeszcze jedna kon­wencja, że każdy umysł swobodny i jasny powinien umieć - wedle po­trzeby - od tej konwencji się wyz­wolić, lub ją przyjąć. Powinien ją znać.

I tu była chyba jedna z przyczyn oburzenia, równego popularności Te­atrzyku Zielona Gęś. Przyciągał, bo mówił o każdym i każdy potrafił go odczuć. A równocześnie wstyd było - nawet w oficjalnych wypowie­dziach krytyki - przyznawać się do wszystkiego, co ten poeta potrafił powiedzieć. O kim? O nas. O naj­skrytszych nawyknieniach i tęskno­tach tzw. duszy narodowej.

W "Adamie" oprócz wszystkiego innego zajął się Gałczyński żywym mitem romantycznego mistycyzmu. Wróćmy do opisanej tu sceny. Co za kapitalny pomysł drwiny: za każdym razem, gdy z głośnika ma się odez­wać Głos na scenie ukazuje się głowa suflera, który uważnie podpo­wiada tekst. - Śmieszne!? To nie jest argument!? - Ale pamiętajmy, że "Adam" powstawał w Krakowie powojennym, w czadzie tradycji i uświęconej polonistyki, która za mi­stykę naszej literatury romantycznej dałaby się posiekać w kawałki. Ten żart poety był celny, trafiał w samo sedno narodowych nieporozumień i sprzeczności. Ten żart był poza tym nowoczesny.

Widziałem kiedyś "Adama" w Te­atrze Satyry w Poznaniu. Nie robił ani połowy tego wrażenia co w Te­atrze Lalek. Stawał się jakiś bardzo dosłowny, szarzał. Myślę, że takie samo wrażenie sprawiałyby rysunki Effela, gdyby pokazywać je jako żywe obrazy. W żywiącym się kon­wencją Teatrze Lalek cudowne jest to, że cała umowność poezji staje się nagle rzeczywistością. I jak celną rzeczywistością!

Bo tekst Gałczyńskiego był zale­dwie kanwą. Zofia Jaremowa wyszy­ła na niej kompletne, kapitalne studium humoru - i charakteru, wła­śnie charakteru narodowego, który tak znakomicie potrafiła obnażyć i dosięgnąć drwina poety. I tu jest właśnie to osiągnięcie - ta propo­zycja Groteski - o którym mówi­łem na wstępie. Jaremowa, a z nią cały zespół, nie poszli szukać samej oryginalności. Ich oryginalność, ich pomysłowość polegała na dodawaniu do przedstawienia tylko tego, co po­głębia satyrę, co zaostrza drwinę, co pełniej i celniej rozwija myśl poety. Nie którąkolwiek myśl. Ale tę, co sięga w historię i we współczesność, do literatury i do rzeczywistości, by pokazać Adama-Polaka - cwaniaka i pyskacza, wiecznie zbuntowanego i wiecznie znudzonego, dziwkarza i smakosza - takiego, jakiego obra­zek przekazały czytanki historyczne i jakiego dziś jeszcze nie trudno spotkać. Adama-Polaka - we wszy­stkich jego "narodowych", jakże śmiesznych wielekroć, jakże godnych drwiny cechach.

Świetnie bawiłem się na tym przedstawieniu. Ale bawiła mnie właśnie ta celność, właśnie ten adres dowcipu znakomicie odczytany i po­dany widowni. Obyż na każdej sce­nie można to widzieć, w każdym ,,żywym" teatrze!

Ale tam nie tak łatwo. Przekona­łem się zaraz po przerwie. Bo w drugiej części przedstawienia Grote­ska pokazuje farsę "Noc cudów czyli babcia i wnuczek". Już nie lalki, ale aktorzy grają - czasem w maskach, czasem bez. Lojalnie przyznam zaraz na początku, że słabsza to sztuka. Pisana gdzieś około 1950 roku, na konkurs. Ale i tutaj znaleźć można kilka wątków interesujących, nad których wydobyciem, przekazaniem warto było popracować. Udało się to w intermedium napisanym zresz­tą w konwencjach jarmarcznego te­atru, gdzie rządzą specjalne prawa wyobraźni - i brutalności. Gdy na scenę wchodził i Elizejski i Płeć - znowu zaczynały grać najlepsze stru­ny drwiny Gałczyńskiego, znowu najcelniejsza była jego satyra, tra­fiająca w śmieszne, a jednak podo­bno "nasze" tradycyjne postawy ży­ciowe.

Innym scenom ten bogaty materiał poetycki nie był dany z góry. Więc Władysław Jarema, reżyser, nie szu­kał go więcej u Gałczyńskiego, ale zrobił swoją kompozycję, swoją za­bawę: kazał aktorom zrzucać na przemian i przybierać maski, każdy na własny sposób rozkręcał na sce­nie żart, śmiech i hałas. I było to zabawne przez jakiś czas - potem zaczynało nużyć. Dlaczego? Dlatego, co powiedziałem na początku. W te­atrze trudno jest wytrzymać dla sa­mego śmiechu, gonitwy, maskarady - czeka się zawsze jeszcze na coś. I gdy to coś nie przychodzi - widz jest trochę zawiedziony. Oto cała tajemnica - powodzenia "Adama" i trudności, na jakie napotyka nasz współczesny teatr, który wszystkimi siłami broni się przed tym, by coś mieć do powiedzenia. Nie tylko do powtarzania lub - w przeciwnym razie - do wydziwiania.

Gałczyński odciągnął daleko od in­nych istotnych i specyficznych spraw Groteski. Jest to trochę teatr plasty­ków - i o tym trzeba było pisać. O ładnych, dowcipnych i celowych dekoracjach i maskach Mikulskiego i Skarżyńskiego. O przezabawnych lalkach Lidii Minticz. Wreszcie o nadzwyczajnej zręczności w prowa­dzeniu lalek. Ale to wszystko było chyba w Grotesce zawsze. Dziś zo­baczyłem tam jeszcze ciekawą i mądrą myśl współczesnego teatru.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji