Artykuły

Siła optymizmu

- Należę do pokolenia aktorek, które wielki Karol Frycz uczył nawet takich rzeczy, jak odrzucanie trenu w sposób aktorski. Bo w zawodzie bardzo ważne było także rzemiosło - mówi HALINA GRYGLASZEWSKA, 88-letnia krakowska aktorka, która w nowej inscenizacji "Kordiana" w Teatrze im. Słowackiego zagra rolę papieża.

- Ogromnie się cieszę, że mimo moich 88 lat powierzono mi rolę w miejscu, gdzie wszystko dla mnie się zaczęło. Będę grała... papieża w nowej inscenizacji "Kordiana" w reżyserii Janusza Wiśniewskiego. To bardzo intrygująca propozycja, mam nad czym rozmyślać, jak to wszystko ugryzę - mówi Halina Gryglaszewska, która niemal całe swoje zawodowe życie związała z Teatrem im. J. Słowackiego.

Zadebiutowała rolą Dziewki w "Klątwie" Wyspiańskiego, obok ukochanego pedagoga Władysława Woźnika, wyreżyserowanej przez Bronisława Dąbrowskiego. A potem była tytułowa "Balladyna" i wiele ról dramatycznych, heroin, postaci psychologicznie złożonych i kobiet silnych. - Teatr pochłaniał mnie, nadal śledzę, co się w nim dzieje, choć zmienia się on na moich oczach i nie zawsze zgadzam się na taki, który dziś się propaguje. Należę do pokolenia aktorek, które wielki Karol Frycz uczył nawet takich rzeczy, jak odrzucanie trenu w sposób aktorski. Bo w zawodzie, obok wyobraźni, interpretacji, wizji artystycznej bardzo ważne było także rzemiosło. Dzisiaj w teatr wkrada się często i beztroska, i niechlujstwo.

Zanim jednak Halina Gryglaszewska dotarła do Krakowa, przemierzyła długą drogę: urodzona w Charkowie, gimnazjum kończyła w Wilnie, a maturę zdawała w Warszawie. Po drodze był jeszcze Lwów, Brześć Litewski i Nowy Sącz - peregrynacje te wiązały się z pracą ojca aktorki, który będąc geodetą przenosił się z miejsca na miejsce. Ze swoich podróży najmilej wspomina Wilno, jako miasto urokliwe i o niepowtarzalnym klimacie. - Życzliwość i ciepło ludzi promieniowały z każdego kąta. Po wojnie odwiedziłam Wilno z teatrem. Chodziłam po tych wąskich uliczkach, odnalazłam dom, w którym mieszkaliśmy. Ale to był smutny powrót, bo zobaczyłam ruinę - poszarzałe, stare dzielnice, niegdyś piękne, teraz dość przerażające, bo zniszczone, nędzne, brudne. Nie wiem jak jest obecnie, zapewne lepiej. Jedno się oczywiście nie zmieniło - cudowne położenie miasta na pagórkach. Jako gimnazja lis tka należąca do harcerstwa zwiedziłam sporo wileńskich okolic.

Aktorstwem zaraziła się najprawdopodobniej od ojca, który wyżywał się w teatrze amatorskim. Jednak początkowo zdawała na socjologię i dziennikarstwo, bo aktorstwa się bała. Zamarzyła więc studia reżyserskie, ale takich wówczas nie było. Gdy w końcu odważyła się stanąć do egzaminów w Państwowej Szkole Dramatycznej w Krakowie, recytując wiersz Makuszyńskiego "O księżniczce zamienionej w kobyłę", komisja uznała, że nadaje się na studentkę. - Na egzaminie byłam ubrana w jakąś biedną sukienczynę, nogi miałam obandażowane, bo były pokaleczone od chodzenia w wojennych drewniakach - musiałam sprawiać dość komiczne wrażenie. A potem zaczęły się cudowne lata wśród wspaniałych pedagogów: Frycza, Trzcińskiego, Nowakowskiego, Woźnika. Wśród studentów byli m.in. Holoubek, Mikołajska, Śląska, Kruczyński. Jakże wszyscy spragnieni byliśmy wtedy wiedzy!

Warunki psychofizyczne predestynowały aktorkę do ról silnych, władczych kobiet. Taką była jako Gertruda w "Hamlecie", Gwinona w "Lilii Wene-dzie", Dulska, caryca Katarzyna w "Polonezie" Sity, Wassa Żeleznowa. Z perspektywy czasu wspomina to z nutką żalu. - Zawsze lubiłam komedie i bardzo dobrze czułam się w lżejszym repertuarze. Ale postrzegano mnie jako osobę o cechach przywódczych, apodyktyczną i w takich rolach mnie obsadzano.

Życie obsadziło aktorkę również w roli dyrektora krakowskiego teatru Rozmaitości - pełniła tę funkcję przez osiem lat. - I o osiem za długo. To nie była łatwa praca. Spotkałam się w niej z moimi kolegami ze szkoły. Lecz oni dość niechętnie podchodzili do nowych form, które usiłowałam wprowadzić. Dlatego z grupą młodzieży, którą przyjęłam do teatru, stworzyliśmy Scenę Faktu, sądzę, że bardzo interesujący nurt naszej działalności. Do dziś mam w pamięci wiele chlaszczących recenzji za moje tamtejsze prace reżyserskie - za role miałam zwykle świetne.

W życiu artystycznym Haliny Gryglaszewskiej był też Teatr im. Wyspiańskiego w Katowicach, Stary Teatr, w którym zagrała m.in. Królową w "Hamlecie", Szimenę w "Cydzie" w znakomitej reżyserii Romana Zawistowskiego, oraz kielecka scena, gdzie występowała i reżyserowała. Bo reżyseria była drugim zawodem aktorki. Spod jej ręki wyszły m.in. takie spektakle jak: "Wojna i pokój", "Barbara Radziwiłłówna", "Cyd", "Makbet". Jako aktorka do reżyserów też miała szczęście, pracując z wieloma mistrzami. - Woźnik, Wierciński, w Warszawie Świderski, który zaprosił mnie do "Niespodzianki" Rostworowskiego - to były kolosy reżyserii. Bez dobrego reżysera nie ma aktora. Dzisiaj młodzi nie zawsze zdają sobie z tego sprawę.

W latach 70. aktorka sporo grała w Teatrze Telewizji. Wówczas krakowski ośrodek był bardzo mocny. Kręciło się wiele, a Irena Wollen jeździła do Warszawy i "wyszarpywała" zgodę na kolejne tytuły.

Pasją aktorki było także nauczanie. Swoją przygodę pedagogiczną rozpoczęła w 1949 roku. I ponoć od początku studenci bardzo jej się bali. - Sądzi pani zapewne, że z powodu mojej apodyktyczności, którą wielu mi wytyka? Jeśli bywałam wściekła i ostra, to dlatego, że chciałam ze studentów wyciągnąć jak najwięcej. A wszystkich tak naprawdę bardzo lubiłam. Byłam ostra dla dobra studentów. A oni niejednokrotnie potrafili mnie zaskakiwać swoimi propozycjami. Ja, stary belfer, nieraz otwierałam zdumione oczy na ich aktorskie rozwiązania. Pierwszą grupę moich studentów stanowili m.in. Cybulski, Kobiela, Jędrusik, Budzisz-Krzyżanowska. Od początku dostrzegłam ich nieprzeciętny talent. Byli niepokorni, bardziej niż inni zbuntowani i ciekawi wszystkiego. Byliśmy bardzo zaprzyjaźnieni. Pamiętam, jak siadaliśmy u mnie w domu na podłodze, zajadali konfitury mojej mamy i dyskutowali. O wszystkim. O życiu, sztuce, sprawach błahych i tych serio. Potem przychodziły kolejne roczniki, aż po kilkudziesięciu latach pracy sekretarka wręczyła mi na korytarzu świstek papieru od nowego rektora, Jerzego Stuhra, będący wypowiedzeniem. To zabolało i bolało długo: fakt rozstania, ale przede wszystkim forma.

Wówczas pani profesor znalazła sobie inne zajęcie: zrobiła kurs przewodnika po krakowskim Kazimierzu. To był sposób na wypełnienie pustki, która pojawiła się w życiu tej energicznej osoby. - Miałam nie tylko nowe zajęcie, ale przede wszystkim zaczęłam zgłębiać fantastyczną literaturę żydowską. Weszłam

w świat, o który ocierałam się od dziecka. W Nowym Sączu mieszkaliśmy obok tzw. dzielnicy żydowskiej, w szkole miałam koleżanki Żydówki, największą moją przyjaciółkę pochłonął Holokaust. Tak więc, po latach, zaczęłam pogłębiać swoją wiedzę i odnalazłam dla siebie wspaniały nowy świat. Innymi oczami zaczęłam oglądać Kazimierz, mądrzejsza o zdobytą wiedzę. Kupowałam i nadał kupuję mnóstwo książek i marzy mi się, bym mogła dzielić się swą wiedzą z innymi: opowiadać o legendach żydowskich, wspaniałej kuchni... Na razie nie wiem, jak to wszystko ugryźć, pracuję nad tym. No, a teraz jeszcze doszła praca nad nową rolą. Z teatrem nie zerwałam kontaktu. Przed paroma laty zagrałam epizod w "Idiocie" w reżyserii Barbary Sass, które to przedstawienie odniosło sukces i zostało obsypane nagrodami. Teatr zawsze był moją pasją i ani przez moment tego nie żałowałam. Choć mój dziadek, który miał wielkie posiadłości, namawiał mnie ongiś na ogrodnictwo. Czasami, jak było mi trochę "skuczno", myślałam: a może szkoda, że nie zostałam ogrodnikiem? Ale po chwili przychodziła kolejna myśl: przecież wybrałaś inny "ogródek" - teatr i uprawiasz te teatralne grządki, czasem lepiej, a czasem słabiej nawożone. Gdy studiowałam aktorstwo, utrzymywał mnie mój starszy brat. Kiedy przyjechał na egzamin dyplomowy po obejrzeniu powiedział: "Nie zmarnowałem moich pieniędzy". Kiedy z perspektywy lat patrzę na swoją artystyczną przeszłość, sądzę, że i potem go nie zawiodłam.

Pani profesor Gryglaszewska nadal jest osobą aktywną, nie lubi na nic utyskiwać. Jeszcze do niedawna podróżowała po świecie. Odwiedziła wiele krajów, w tym również Epidauros w Grecji - miejsce niemal święte dla ludzi teatru. - To było coś fantastycznego. Amfiteatr w gaju Ajsklepiosa wypełniony różnokolorowym i różnojęzycznym tłumem widzów. A na scenie spektakl. Zachodziło słońce, robiło się coraz ciemniej i nagle rozświetliły się reflektory, a potem wzeszła srebrna kula księżyca. Kicz, który w tej naturalnej scenerii był istnym cudem. Wtedy poczułam te parę tysięcy lat, które wciąż pracują na nasz współczesny teatr.

Kiedy pytam panią profesor o "przepis" na wigor, dobrą kondycję i pogodę ducha, słyszę odpowiedź nader prostą: - Kochana, jeśli w moim wieku chodzę o własnych siłach - co prawda na wszelki wypadek mam przy sobie laseczkę - to już jest dobrze i należy się z tego cieszyć. Moje życie nie samymi różami było usłane. Jak każdego, kto przeżył wojnę. To pozostaje na całe lata. W życiu osobistym też zdarzały się dramaty: straciłam pierwszego męża w Oświęcimiu, drugi zmarł... Ale w spadku po ojcu otrzymałam niezwykle ważną cechę: optymizm. Ojciec zawsze uważał, że z każdej, nawet najtrudniejszej sytuacji jest jakieś wyjście. Tego starałam się w życiu trzymać i to mi wielokrotnie pomagało. Dlatego każdemu, szczególnie w starszym wieku, życzę optymizmu. Z nim po prostu żyje się lżej.

Na zdjęciu: Halina Gryglaszewska w telewizyjnej "Niespodziance" Karola Huberta Rostworowskiego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji