Kolumb nad Bałtykiem
Oczy teatralnej Polski zwrócone były ostatnio ku Gdyni. Ogromne zainteresowanie podsycane umiejętnie prowadzoną reklamą towarzyszyło narodzinom niezwykłego przedsięwzięcia. Oto Teatr Miejski w Gdyni pokusił się o realizację polskiej prapremiery sztuki Paula Claudela "Księga Krzysztofa Kolumba", w warunkach plenerowych, z "Darem Pomorza" dominującym w tle naturalnej scenerii. Reżyserii podjęli się trzej młodzi artyści, z których dwaj - to tegoroczni dyplomanci warszawskiej PWST: Ryszard Nyczka, Wojciech Starostecki i Artur Hoffman. Nyczka i Starostecki opracowali tekst dramatu tłumaczonego przez Juliana Rogozińskiego. Rolę Kolumba przyjął sam Daniel Olbrychski, a wśród współtwórców spektaklu nie zabrakło nazwisk znanych i wybitnych. Józef Napiórkowski projektował scenografię. Bohdan Głuszczak opracował choreografię, Czesław Niemen skomponował muzykę, a opiekę artystyczną nad całością sprawowali: Krystyna Zachwatowicz, Andrzej Wajda, Andrzej Majewski i Waldemar Śmigasiewicz. Sam pomysł, skala przedsięwzięcia wymagającego ogromnych sił i środków, a wreszcie fakt, że skromnemu "prowincjonalnemu" teatrowi udało się pozyskać współpracę tylu znakomitości zapowiadały wydarzenie.
W sobotni wieczór na skwerze Kościuszki, na przeciw "Daru Pomorza" odbyło się owo od dawna oczekiwane przedstawienie, będące uroczystą prapremierą. a zarazem tzw. premierą prasową. Była to jedna z zaledwie kilku prezentacji "Księgi Krzysztofa Kolumba", jakie w ogóle zaplanowano. Widowisko, które uświetniło finał "Operacji Żagiel", wpisało się w obchody Roku Kolumba i wzbudziło tyle nadziei oraz oczekiwań, ma wyjątkowo krótki sceniczny żywot. Szkoda, bo bez wątpienia stanowi ono swoistą wakacyjną atrakcję. Bez wątpienia natomiast nie jest wydarzeniem artystycznym. Długa nieobecność dramatu Claudela na naszych scenach (utwór powstał w 1927 roku) ma swoje przyczyny, jak się wydaje. Teatrowi Rapsodycznemu Mieczysława Kotlarczyka w wystawieniu sztuki przeszkodziła w latach 60. cenzura. Tekst Claudela jest właśnie z gatunku ,,rapsodycznych", niekonwencjonalnych, trudnych dla tradycyjnego teatru, którego żywiołem jest dramat. U Claudela zaś dramaturgia jest wątła, sztuka zbudowana z obrazów, poetycka, metafizyczna, odwołująca się do systemu wartości i filozofii epoki wielkiego odkrywcy. Wiele w tym tekście ukrytych treści i znaczeń, ale przełożenie tego na język sceny - bardzo trudne.
O tę trudność "rozbili" się twórcy gdyńskiego widowiska. Łączy ono elementy teatru, "żywych obrazów", spektakli w rodzaju "światło i dźwięk", maska rady - "cepeliady". Wszystkiego tu po trosze - monumentalnych, pełnych patosu scen, prawdziwego teatru, jarmarku. Rzecz w połowie jest przeraźliwie nudna i drętwa. Nabiera tempa od sceny buntu (najlepszy bodaj epizod wieczoru), w której też Kolumb (na krótko) naprawdę zaczyna nas obchodzić i intrygować. W interpretacji Olbrychskiego dość długo jest to bohater nijaki, papierowy. Być może sprawia to mało wyrazisty, niekomunikatywny tekst. Potem dopiero jawi się jako człowiek - zagadka - natchniony marzyciel, "boży szaleniec", błazen? Dramat człowieka i refleksja nad marnością tego świata, w którym wielkość splata się z małością i okrucieństwem mają nas porazić w finale. Więcej tu już napięć i scenicznego "dziania się", sporo też wizualnych efektów, których zresztą w ogóle nie żałowano. Muzyka i songi Niemena (wykonywane przez kompozytora "na żywo") okazały się jednym z większych atutów przedstawienia. Kiedy na scenie robi się pusto, gdy czekamy na kolejny obraz z "Księgi" kartkowanej przez komentatora (Stefan Iżyłowski) - pozostaje muzyka, szum fal i pisk mew. To też ma swój urok. Nie ma jak sądzę jednoznacznej odpowiedzi na pytanie: czy warto było? W bilansie dokonań samego teatru to doświadczenie procentuje rozgłosem i nowymi kontaktami. Artystyczne fiasko zdarza się tylko tym, którzy nie zrażeni trudnościami coś jednak starają się robić. Ci, którzy skapitulowali, po prostu nie popełniają błędów...