Polska baśń dla świata
Opera Narodowa odważnie odkurzyła zapomnianą Goplanę i chce nią zainteresować całą Europę.
Chyba tylko lekceważeniem własnej tradycji można wytłumaczyć fakt, że prawie od pół wieku żaden teatr w Polsce nie wystawił dzieła Władysława Żeleńskiego, a on sam w powszechnej świadomości bardziej funkcjonował jako ojciec Boya-Żeleńskiego niż kompozytor. Teraz, po premierze Goplany, odzyskaliśmy brakujące ogniwo w dziejach polskiej opery między Moniuszką a Szymanowskim.
Lepszy od Moniuszki
Goplana nie jest tylko wydobytym na światło dzienne polskim zabytkiem z końca XIX stulecia, choć oczywiście pojawia się pytanie, czy zagraniczny widz zechce ją poznać. Okaże się to niebawem, gdy Opera Narodowa umieści spektakl w internecie.
Próbować warto, wręcz trzeba, bo Goplana z rozsianymi po partyturze odniesieniami do mazurka czy kujawiaka jest bardzo polska. Ale i uniwersalna zarazem, Żeleński w twórczy sposób korzystał z dorobku XIX-wiecznej opery, choćby francuskiej. Jeśli dziś teatry na Zachodzie sięgają po od dawna niewystawiane dzieła Masseneta, Thomasa, Gounoda, dobrze jest pokazać na ich tle Goplanę
Lansujemy Moniuszkę, a dlaczego nie robimy tego z Żeleńskim, który pod wieloma względami jest lepszym kompozytorem? Aby się o tym przekonać, wystarczy wsłuchać się w to, co w Goplanie ma do zagrania orkiestra. Oczywiście w warszawskim spektaklu muzyka wiele zyskała dzięki pracy dyrygenta Grzegorza Nowaka. On jednak niczego nie dodał, te rozmaite pomysły, niuanse, subtelności są zapisane w nutach, trzeba je tylko wnikliwie odczytać.
Kolejną wartością Goplany jest libretto, wzorowane na Balladynie. Poetyckie strofy Słowackiego uległy co prawda zbanalizowaniu, za to powstała zrozumiała dla każdego opowieść, w której świat realny po szekspirowsku splata się z fantastycznym. I jest uniwersalne przesłanie, że miłości nie da się zdobyć bogactwem czy czarami, a zło zostaje ukarane.
Trzęsienie ziemi
Czy da się o tym zrobić nowoczesny spektakl? Spróbowano, powierzając reżyserię Januszowi Wiśniewskiemu. Od lat tworzy on jedyny w swoim rodzaju teatr, z którym objechał Europę. W Goplanie zaczął zgodnie z zasadą Hitchcocka — od trzęsienia ziemi. Pierwszy obraz jest niezwykły, piękny i groźny zarazem, wręcz wbija w fotel. Dalej jednak nie jest jak u Hitchcocka — napięcie nie rośnie.
Wiśniewski efektownie wykreował na wpół realny mroczny świat wody i mglistych oparów, ale na tym zbyt długo poprzestał. Wiele scen czy relacji między postaciami nie zostało ustawionych. Nagłe użycie teatralnej zapadni robi wrażenie za pierwszym razem, powtarzane — powszednieje. Nie wykorzystano postaci Chochlika (dobra Anna Bernacka), a przecież to z jego podszeptu Alina i Balladyna poszły zbierać maliny, co uruchomi ciąg kłamstw i zbrodni. Zdecydowanie lepsza jest część druga, gdzie Janusz Wiśniewski wprowadził dobrze znane z jego spektakli ludzkie „panopticum a la Madame Tussaud", korowód postaci pięknych i szkaradnych, młodych i starych, łagodnych i groźnych. Wszyscy podążają przez świat od życia do śmierci i za chwilę wchłoną bohaterów Goplany. Oto oczywisty finał tej historii, inne zakończenie nie jest potrzebne, a to zapisane w libretcie dla Wiśniewskiego pozostaje nijakie.
Wokalna czołówka
Starannie dobrano wykonawców: aktualną polską czołówkę artystyczną z wyjątkiem tych, którzy śpiewają głównie za granicą. Dobrych głosów mamy w spektaklu dużo, dobrego śpiewania znacznie mniej (z wyjątkiem chóru), także dlatego, że soliści pozbawieni pomocy reżyserskiej nie bardzo umieli znaleźć w lirycznych nutach i słowach żywsze treści.
Nie dala sobie rady z rolą Balladyny Wioletta Chodowicz, mało finezyjna wokalnie była Edyta Piasecka (Goplana), dysponujący mocnym tenorem Arnold Rutkowski rozegrał postać Kirkora na jednym poziomie ekspresji. Lepszy okazał się pod tym względem Mariusz Godlewski (Kostryń), a Katarzyna Trylnik próbowała nadać Alinie nieco drapieżności. Ale prawdziwe napięcie w Goplanie budowała jedynie Małgorzata Walewska (Wdowa), od pierwszego wejścia po tragiczny finał. Ciekawe, czy zrobiła to sama czy z pomocą reżysera?