Mizantrop czy psychopata?
Salon Celimeny wygospodarował Teatr Dramatyczny w foyer drugiego piętra. Proste ławki bez oparcia stanowią widownię, aktorzy wbiegają z wejść po obu jej stronach, wykorzystując również istniejące teatralne drzwi centralne w głębi sceny (bywa, że z prywatnymi odruchami zniecierpliwienia, kiedy stawiają opór). Marmurowe kolumny pałacowe i biała balustradka balkonowa wydają się dobrze współgrać z dworskim charakterem tej komedii. Natomiast festony wstęg zapowiadają lekkość i próbę przesunięcia akcentu z monumentów pałacowych w stronę buduaru. Pierwszy niepokój wywołuje jednak nagłe wtargnięcie młodych chłopców w liberii, którzy otwierają szafy ścienne, demonstrując ich wnętrza pełne rekwizytów. Ta piątka lokai będzie niestety działać w ciągu całej akcji, kawałkując ją niemiłosiernie i niczym ponadto nie usprawiedliwiając swej stałej obecności. Będą więc nie tylko przebierać aktorów oraz wnosić i wynosić lektyki z Celimeną i Arseną. Będą ponadto uporczywymi świadkami nawet najbardziej intymnych wyznań między bohaterami sztuki, będą również zabawiać się w pantomimiczne przebieranki, ośmieszające m.in. ich młodą chlebodawczynię. I jak to zwykle bywa - zwłaszcza gdy do tego celu nie angażuje się aktorów - miast przydawać spektaklowi lekkości, ornamenty te raczej go obciążają. Pierwsze wejście głównej pary - pary, wokół której narosła tak imponująca literatura i teatralne tradycje - jest również znamienne. Wypadają chyba z sypialni Celimeny, skoro Alcest jest rozchełstany i bez żakietu, nie mówiąc o stanie jego rozdrażnienia. Spokojna i jakby szydercza Celimena jedynie koronkowym szalem przykrywa swe piękne piersi. Za chwilę obnaży je bardziej w niemej scenie przyjmowania kwiatów od rozlicznych adoratorów. Trzeba przyznać, że tego typu posunięcia reżyserskie niezwykle całą historię Alcesta i Celimeny uprościły. On jest po prostu starszym panem (początkowo Marek Walczewski gra bez peruki, następnie nakłada siwą), ciągnącym w stronę młodzieży, ale wyraźnie "mającym jej za złe". Nawet jego najbliższy przyjaciel Filint, starający się go w narastającym szaleństwie powstrzymywać, grany jest przez młodzieńczego Marka Kondrata. Nic dziwnego, że połajanki przemądrzałego smarkacza muszą doprowadzać Alcesta do nerwowego rozstroju.
Życzliwe uwagi osób rówieśnych są mu równie niemiłe. Ona (Małgorzata Niemirska) - już wyjściową sceną związana z Alcestem bardziej intymnie niż zazwyczaj - droczy się z nim i drażni, chwilami przechodząc nawet w ostry krzyk w tonie raczej tzw. karczemnej awantury niż salonowej konwersacji. Być może w zakulisowej grze Alcest zdradził się jeszcze z jakimiś dodatkowymi, ukrytymi mankamentami, które Celimena bezwzględnie teraz przeciwko niemu wykorzystuje. Może zna jego słabości, nie tylko ludzkie, lecz wręcz fizycznej natury? (A poczciwy Boy taką wagę przywiązywał do męskości tej postaci!) Stan niemal klinicznej nerwowości Alcesta mógłby takie wątpliwości sugerować. Zastanawiam się tylko - po co? Skoro reżyser nie próbował jasno określić stosunków łączących tę parę, akcentując w Alceście przede wszystkim cechy psychopaty, zaś u Celimeny chłód wytrawnego gracza, a nie wrodzoną kokieterię, ich wzajemne relacje bardzo się uprościły, ale stały się przez to mniej interesujące. I jeżeli Witold Zatorski sięgnął po Mizantropa tylko po to, by wykazać, że stosunki między ludźmi nie są proste i czyste - to zaiste cel swój osiągnął. Ale niestety ponadto niewiele więcej nam powiedział. Tak pokazany Alcest nie jest ani buntownikiem przeciwko obłudzie świata, ani szlachetnym dziwakiem, przegrywającym przede wszystkim w rozgrywce z samym sobą. Jest po prostu ponad zwykłą miarę znerwicowanym panem w niebezpiecznym wieku, za nos wodzonym przez bezwzględną, acz ponętną, intrygantkę. Mizantrop - jak to bywa z arcydziełami - odczytywany bywał różnie i na pewno jeszcze niejeden raz nas zadziwi. W mojej pamięci najżywiej odbił się ten w interpretacji Zygmunta Hübnera, współczesny i mówiący prozą. W tamtym krakowskim spektaklu Marek Walczewski grał Filinta. W obecnym przedstawieniu wyraźnie przeszkadza mu wiersz w przekładzie Żeleńskiego-Boya. Zaciera go niemiłosiernie i wielkie partie tekstu wręcz nie docierają do widza mimo kameralności sceny. Wydaje mi się, że decydując się na obsadzenie tego aktora w roli Alcesta można było, wykorzystując jego ekspresję i przejmującą prawdę stanów nerwowości, skupić się na tym zagadnieniu. I pokazać, na przykład, jak pustka i małość otoczenia doprowadzają człowieka systematycznie do katastrofy. Natomiast jeśli bezustanne miotanie się głównego bohatera po scenie zderzymy z bieganiną wszystkich występujących aktorów - zginą gdzieś w tym ogólnym bałaganie sprawy, dla których Molier swój utwór napisał, a które okazały się ponadczasowe.
Witold Zatorski ma zasługi w ożywianiu klasyki na naszych scenach, że wspomnimy choćby Kubusia Fatalistę w tymże Teatrze Dramatycznym. Tym razem jednak nadmiernie rozbudowana i sztucznie rozbuchana inscenizacja nie wyszła tekstowi na dobre, zacierając jego myśl i problematykę. Toteż wydaje mi się, że najlepiej broniły się te partie spektaklu, w których pozwolono dojść do głosu samemu Molierowi, jak np. świetnie rozegrana szermierka słowna Arseny z Celimeną (Janina Traczykówna i Małgorzata Niemirska), czy niektóre sceny między głównymi bohaterami. W roli Elianty Ewa Decówna oparła się gorączce inscenizatora i swoim spokojem, umiarem oraz dbałością o wypowiadane kwestie zwróciła uwagę widowni.
Reżysera nie wspomogła scenografia Krystyny Kamler. Już zademonstrowanie na samym początku dwóch rozebranych aktorów: Karola Strasburgera i Romana Frankla jako wspaniale zbudowanych kulturystów - posłużyło niestety wyłącznie temu, by udowodnić, że nawet tak urodziwych mężczyzn można niemal całkowicie zeszpecić. A wydawało się to kobietom siedzącym na widowni wręcz niemożliwe! Peruki oddawały wszystkim aktorom fatalną przysługę.
Publiczność stanowiła niemal wyłącznie młodzież. Nie wiem, ilu z tych widzów przyszło zwabionych nazwiskiem autora, ilu reżysera, a ilu chciało po prostu obejrzeć występującą tu piątkę kolegów. Podejrzewam, że oglądali Mizantropa po raz pierwszy. Nic straconego, jeśli tylko po tym spektaklu zechcą kiedyś ponownie spotkać się z zalotną Celimeną i dziwaczącym, zakochanym w niej Alcestem. Alcestem, który nie chce podporządkować się towarzyskim układom i hierarchiom, któremu zbrzydła nielojalność i zakłamanie najbliższego otoczenia, i który - buntując się przeciwko społecznym i towarzyskim wynaturzeniom - sam nie potrafi się z nich wyplątać, coraz bardziej popadając w śmieszność. Bo na tym właśnie m. in. polega wielkość Molierowskiego Mizantropa, że odpowiednio odczytany zawsze jest aktualny. I zawsze - oprócz doraźnej zabawy - może skłaniać do głębszych refleksji.