Garść jasnych domków
Krakowski Salon Poezji. Wiersze Anny Achmatowej i Osipa Mandelsztama czytali Anna Cieślak i Bronisław Cieślak. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.
Gdy ciemność w środku dnia lub nocy stawała się lepka niczym towot, a ołowianego lęku nie sposób już było dźwigać, prędko kreślił Bruno Schulz palcem w powietrzu maleńki domek. Reszta była kwestią sekundy. Znikał. Na jawie śnił swoje znikanie.
Skokiem wyobraźni zmieniał się w liliputa, otwierał i zamykał za sobą drzwiczki domku, światła, Boże broń, nie zapalał, kulił się w kącie położonym najdalej od okien i czekał tak bez słowa. Aż złagodnieje ciemność i lęk znów będzie na ludzkie siły. O innej ciemności - a może w istocie o tej samej? - mówił Józef Opalski na ostatnim Salonie Poezji, zanim Anna Cieślak i jej, jak się okazało, rodzony stryjek Bronisław Cieślak, czytać zaczęli wiersze Anny Achmatowej oraz Osipa Mandelsztama, i zanim Ryszard Leoszewski na gitarze grać i śpiewać poezję zaczął.
reklama
Stało się jakoś tak... Dziwnie? Boleśnie? Nieuchronnie? Karkołomnie? Właściwie jak?... Stało się, że ta przez Opalskiego przywołana stara ciemność - została na sali, nad widownią, i trwała przez godzinę. Jak w takim cieniu czytać na głos wiersze na kartkach kreślone niczym tamten maleńki domek palcem w dziennym lub nocnym powietrzu Drohobycza?
Syn Achmatowej, kilkanaście lat jego zdychania w łagrze. Jej ból nieustający. Czarna równia pochyła Mandelsztama, jego łagry, jego otarcie się o krawędź szaleństwa, wreszcie finał jego zdychania, w obozie przejściowym gdzieś pod Władywostokiem, w trakcie seansu odwszawiania, w rozrywających nos oparach siarki. Ponoć ostatnie, co uczynił nagi, to dwa kroki, uniesienie głowy wysoko i jeden głęboki wdech. Runął. Reszta to zwyczajny rytuał.
Metka na palcu nogi, wóz z innymi nagimi trupami, niespieszna jazda za druty obozu, krótki lot na dno fosy, pomiędzy liczne, już spokojne głowy, ręce, nogi i brzuchy. Ciemność ciągła niczym widmo światła i lepka jak towot. Lęk na amen ołowiany. Wieczna obecność tego pana z wąsami i ręką chromą podobnie jak uschły kikut Ryszarda III Williama Szekspira. I tego pana palce, co tłuste plamy zostawiały zawsze na rogach kartek pożyczanych tomów poezji, bo pan z wąsami lubił wiedzieć, co się pisze. Te grube patyki, o których Mandelsztam rzekł w jednym z wierszy: "palce tłuste jak czerwie". Na cóż on, Boże Święty, liczył, tak pisząc o kawałku ciała Czytelnika Największego w Dziejach Świata?
Anna Cieślak i Bronisław Cieślak - nie cudowali, czytając garść domków rysowanych słowami. Żadnych wydumanych interpretacji, żadnego wczuwania się, żalu, rozpaczy, elegijnych intonacji, łez dyskretnie ocieranych. Nic z tak zwanej wzruszającej nastrojowości, nic z ciemnego klimatu czuwania przy zwłokach ludzi zamęczonych. Tylko "biel". Czytanie blisko intonacyjnej "bieli". I to było dobre, bo taktowne. Tak w cieniu czerni, co zawisła nad salą, podane frazy Achmatowej i Mandelsztama - wybrzmiały czysto. Czysto zadźwięczały te ich wierszowane "ucieczki", "znikania", które w cudzysłów wstawiam, gdyż szło o coś potężniejszego niż tylko pocieszenie.
"Jeśli Achmatowa nie zaprzestała pisania, to dlatego, że prozodia pochłania śmierć" - rzekł Josif Brodski. I jeszcze o jej wierszach. "Przetrwają, ponieważ język jest starszy niż państwo i ponieważ prozodia zawsze przeżywa historię. W rzeczy samej, nie bardzo nawet potrzebuje historii; potrzebuje tylko poety, a właśnie tym była Achmatowa".
I tym samym był Mandelsztam.