Reżyser i pomysły...
Krąży po teatrach anegdota, w różnych zresztą wersjach, że jeden ze znanych dyrektorów wyjeżdżając na odpoczynek zostawił w teatrze reżysera przygotowującego nową premierę. I oto wywczasowujący najspokojniej dyrektor otrzymuje nagle alarmującą depeszę: "Wracać natychmiast. Stop. Reżyser ma pomysły. Stop".
Takiej depeszy nie wysłano z Teatru Narodowego chyba tylko dlatego, że tym razem "miał pomysły" sam Hanuszkiewicz. Mowa, oczywiście, o "i Dekameronie" wystawionym na dużej scenie, która to inscenizacja wywołała w prasie i telewizji prawdziwe poruszenie. Nic dziwnego, bowiem nie tylko z samego Boccaccia niewiele tu zostało, ale co najważniejsze, nie bardzo wiadomo, po co Hanuszkiewicz wystawił to widowisko. Bo aby objawić nam prawdę o tym, że człowiek samotny i opuszczony kroczy przez życie ku nieuchronnej śmierci - nie trzeba było robić monstrualnego show, ani sięgać do cytatów z filmu "Hair" i "Kabaret", skłaniać Zdzisława Wardejna do wykonania nieestetycznego strip tease'u i używać na zakończenie pseudoapokaliptycznych symboli. Tym bardziej, że nadmiar efektów scenicznych zniweczył starannie jakikolwiek sens widowiska. Fascynuje mnie w wielu spektaklach bogactwo wyobraźni Hanuszkiewicza, ale od pewnego czasu widać, że artysta coraz mniej panuje nad swą wyobraźnią, coraz częściej rezygnuje z dyscypliny intelektualnej na rzecz efekciarskich pomysłów. Jest już nie tylko inscenizatorem, ale i scenarzystą, a ostatnio i scenografem. I żeby jeszcze te igraszki uprawiał w Małym... Ale doprawdy, na wielkiej narodowej scenie mamy prawo oczekiwać od dyrektora teatru i wybitnego artysty wypowiedzi o ciężarze gatunkowym innym niż estradowa składanka. Jeżeli Adama Hanuszkiewicza rozsadza nadmiar pomysłów, to w "Hamlecie" w reżyserii Gustawa Holoubka inscenizatorowi zda się pomysłu zabrakło. Trudno z drugiej strony przypuścić, by Holoubek sięgnął po arcydzieło Szekspira bez głębszych przemyśleń, ale w każdym razie w spektaklu Teatru Dramatycznego jakikolwiek zamysł jest absolutnie nieczytelny. Pozostała czysta anegdota. I rzecz charakterystyczna: ci sami aktorzy, którzy w "Królu Learze" w głębokiej inscenizacji Jerzego Jarockiego święcili triumfy, tym razem w "Hamlecie" doznali przykrego niepowodzenia. Nie obronił się spektakl jako całość, można mówić zaledwie o kilku rolach. A więc przede wszystkim o Hamlecie Piotra Fronczewskiego, który zdołał uwiarygodnić kilka scen szczególnie tam, gdzie dochodził do głosu sarkazm duńskiego księcia. O Zbigniewie Zapasiewiczu. który stworzył plastyczną sylwetkę Poloniusza, czyniąc z niego poważnego partnera w dramatycznej rozgrywce. O ciekawie, prawdopodobnie, pomyślanej przez Marka Walczewskiego postaci Króla... Ale w całości przedstawienie robiło wrażenie, jakby grupie artystów nie udało się porozumieć między sobą, o czym będą rozmawiać ze swoimi widzami. A, jak wiadomo, bez dialogu: scena - widownia nie ma teatru.
Już więc po raz drugi zabrakło odpowiedzi na pytanie po co? Jeżeli jednak dwa pierwsze niepowodzenia rozgrywają się mimo wszystko, na wyższym piętrze artystycznym, to w Studio w przedstawieniu Łukasza Burnata "Chwila równowagi" nie można mówić ani o zdrowym rozsądku, ani tym bardziej, nomen omen, o jakiejkolwiek równowadze. Autor tekstu, reżyser, scenograf i twórca opracowania muzycznego w jednej osobie, Łukasz Burnat, jest architektem i plastykiem z wykształcenia. Ma na swoim koncie ciekawe scenografie, widowisko, które zaprezentował miało być podniesioną do rangi filozoficznego uogólnienia sceną z życia codziennego. Odezwały się tu echa twórczości Różewicza, tu i ówdzie dał znać o sobie metacodzienny teatr Helmuta Kajzara. Można by od biedy pominąć już fakt, że zastosowane środki sceniczne zamiast wywoływać przejmujące wrażenie, budziły częstokroć na widowni śmiech. A także fakt, że język znaków teatralnych Burnata jest nieoryginalny i co najgorsze - bełkotliwy. Ale w żadnym przypadku nie można przejść do porządku dziennego nad tym, że całe widowisko jest absolutnie nieczytelne. I jeżeli autor chciał nawet powiedzieć coś, jego zdaniem, ważnego, to myśli te, niestety, nie przebiły się do widzów. I tym razem reżyser miał tylko pomysły...
Na szczęście, jednak, zdrowy rozsądek nie wyparował z naszych teatrów doszczętnie. Dowodem może być "Henryk VI na łowach" wystawiony w Teatrze Polskim przez Jerzego Rakowieckiego. Ta znana sztuka Wojciecha Bogusławskiego związana z okresem schyłku I Rzeczypospolitej jest wdzięcznym i wcale niebłahym materiałem dla dobrych i kulturalnych artystów. Jerzy Rakowiecki przygotował przedstawienie choć niewielkiego formatu, lecz lekkie, dowcipne, a przede wszystkim czytelne, mądre i brzmiące współcześnie. Nie poprzez aluzje dające się tanio aktualizować, ale poprzez klimat rzetelnej troski obywatelskiej o losy kraju. Bardzo ładnie, z dystansem do postaci, zagrał Ferdynanda Kokla (rolę, w której występował kiedyś sam Bogusławski) Janusz Zakrzeński. A kiedy jeszcze pięknie i czysto zaśpiewał: "Intryga idzie do góry. zasługa upada!" - zbierał gromkie brawa widowni. Również Stanisław Mikulski w roli Króla nie tylko stylowo nosił kostium, ale zarysował postać władcy nie bez cienia humoru. Pozostali aktorzy zasłużyli sobie na słowa pochwały w pierwszym rzędzie dlatego, że dobrze i ze zrozumieniem podawali tekst Bogusławskiego, dzięki czemu ten leciwy przecież utwór zajaśniał świeżym blaskiem. Ma tu swoje zasługi i Adam Kilian autor dowcipnej i ładnej scenografii.
Zdrowym rozsądkiem wykazał się również Wojciech Zeidler, który na scenie Teatru Nowego przygotował "Żywego trupa" Lwa Tołstoja. Niełatwy to dramat, wymagający dobrej obsady aktorskiej, chóru i orkiestry w stylu cygańskim, w pierwszym rzędzie zaś indywidualności artystycznej do zagrania głównej roli - Fiedi Protasowa. W teatrze na Puławskiej w postać skrachowanego inteligenta wcielił się Mariusz Dmochowski. Można by nawet zgłaszać pewne zastrzeżenia do aktora za zgoła odmienną sylwetkę od tej jaką nakreślił w swym utworze Tołstoj, ale nie sposób odmówić Dmochowskiemu wyrazistości i konsekwencji w rysunku postaci Fiedi, przejmującym rysunku zagubionego człowieka, który ucieka przed życiem i ludźmi w zapomnienie i śmierć. Istotną dla sztuki postać Wiktora Karenina obdarzył Stanisław Brejdygant cechami człowieka szlachetnego, spokojnego, który z pełną świadomością bierze na swoje barki część tragedii rodziny Protasowych. No i Irena Malkiewicz w epizodzie matki Karenina pokazała prawdziwą klasę aktorską, tworząc plastyczną postać wyniosłej arystokratki, kobiety walczącej ze swą rywalką Lizą o ukochanego syna. Przedstawienie "Żywego trupa" nie ma ambicji odkrywania prawd wieczystych, odznacza się natomiast czytelną linią fabularną, jasno zarysowaną problematyką - i stoi na kilku dobrze zagranych rolach. Jest po prostu rzetelne.
Jeżeli zaś mowa o rzetelności to trzeba jeszcze z uznaniem skwitować pracę Piotra Cieślaka nad sztuką Wasilija Szukszyna "Gdy obudzą się rankiem". To prawda, że młody reżyser miał w Teatrze Powszechnym do dyspozycji stawkę aktorską z Anną Sennik i Władysławem Kowalskim na czele. Ale nic w tej sztuce przecież łatwiejszego, jak popaść w tanią rodzajowość i ograniczyć się do pokazania z całym dobrodziejstwem inwentarza grona skacowanych pijaków. Cieślak wykazał nie tylko szersze ambicje, ale potrafił przeprowadzić swój zamysł polegający na dotarciu do istoty przyczyn, które pchnęły bohaterów Szukszyna na drogę alkoholizmu. Powstały więc zróżnicowane sylwetki ludzkie, żywe, indywidualne biografie, tu i ówdzie zabrzmiała nuta osobistej tragedii. Doszło do głosu tzw. samo życie. Walnie do powodzenia spektaklu przyczynili się aktorzy. Władysław Kowalski raz jeszcze udowodnił jak wielką dysponuje skalą możliwości, kreśląc niemal bezpośrednio po Rejencie z "Zemsty" postać szmatławego pijaczka. Anna Seniuk była ciepła, ludzka i autentyczna w każdym ruchu w brawurowo zagranej roli sprzątaczki. No i pozostali aktorzy, a przede wszystkim Krzysztof Majchrzak, Edmund Karwański i Bolesław Smela zapracowali na zespołowy sukces tej współczesnej tragikomedii.
Pomysły pomysłom nie równe, przedstawienia nierówne przedstawieniom. Nie chodzi zresztą o zestawienie spektakli między sobą nieporównywalnych, o cenzurki, kto zrobił lepiej, a kto gorzej. Chodzi o wykazanie, że w sztuce liczy się nie tylko erupcja talentu, ale i klarowność myśli oraz celność przesiania, które musi dotrzeć do widzów. Dotrzeć, poruszyć ich i nie pozwolić pozostać im obojętnymi. To znaczy przerzucić trwały pomost między sceną a widownią.