Artykuły

Kazanie w Rozrywce

Po gorąco oczekiwanej premierze "Człowieka z La Manchy" w chorzowskim Teatrze Rozrywki widownia rozdyskutowała się, jak rzadko. Nie ma niczego lep­szego, niż właśnie taki żywy odbiór. Pra­wie wszyscy mówią: tak; i wszyscy doda­ją: ale... Szkopuł w tym, że owo "ale" bar­dzo zmiennym jest. Moja pierwsza, naj­bardziej gorąca, popremierowa refleksja: piękne przedstawienie, ale dlaczego takie nużące, jak kazanie?

Za owo kazanie przecie najogro­mniej dziękuję. Za oczy­szczający wieczór, w którym musicalowo-laserowy blichtr pokonany został czymś głębszym. Filozofujący musical? To było zaskoczenie, gdy sce­narzysta i dramaturg Dale Wasserman, wraz z autorem tekstów piosenek Joem Darionem i kompozytorem Mitchem Leighem w 1965 roku przedstawili w nowo­jorskim ANTA Washington Square Theatre swego "Człowieka z La Manchy". Ogromnym zaskoczeniem była też o pięć lat późniejsza polska premiera dzie­ła na scenie Operetki Śląskiej. Nie znam tamtego przedstawienia, ale w jakiś spo­sób żyję jego legendą. Wszak to w nim sławą okryło się nazwisko pierwszego polskiego wykonawcy roli tytułowej - Stanisława Ptaka, który w Chorzowie powraca do wielkiej swej roli, pod mu­zycznym kierownictwem Jerzego Jarosika.

Wasserman splatając w "Człowieku z La Manchy" epizody z życia Cervantesa i wątki jego najgłośniejszego dzieła - "Don Kichota" bohaterem musicalu uczynił - nie najsłynniejszego błędne­go rycerza, czy hiszpańskiego prze­śmiewcę średniowiecznej powieści ry­cerskiej, a samą donkiszoterię. Świetnie odczytał to reżyser Józef Opalski, opra­cowując tekst według prapremierowej wersji inscenizacyjnej, wyskrobując go spod rozmaitych "uatrakcyjniających" naleciałości. Bardzo przejmująco ukazał wzbudzającą śmiech albo politowanie, manię poprawiania świata, walkę o nie­realne, wyimaginowane cele. Przejmu­jąco, bo w zwariowanym dzisiejszym świecie, w zabieganiu, pośród świństw i draństw (które swoiście oddaje szary koloryt scenografii Marka Brauna), chy­ba jednak tęsknimy za prawdą, prawdziwym uczuciem, czymś prostym, czystym i pięknym. Czyż inaczej Cervantes-Don Kichot aż tak by nas wzruszył? Opalski swym "Człowiekiem z La Manchy" wskazuje nam na coś jeszcze: na teatr, jako miej­sce, w którym powin­niśmy odnajdywać życie. I prawdę. Po­stuluje, czy może tyl­ko przypomina, że prawdziwy teatr mo­że być zwierciadłem życia. To jest w li­bretcie nakazującym Cervantesowi robić teatr w niezwykłym dla niego miejscu. Teatr w więzieniu. I dla obrony. Dla Cervantesa skutecznej, przynajmniej przed sądem rzezimie­szków, którzy uwie­rzyli jemu i jego sza­leńcowi, z którego do dziś naigrywa się ca­ły świat. Oni, prości złodziejaszkowie i hultaje, gwałciciele i mordercy, w końcu odkryją - co intui­cyjnie wie, prostaczek trwający przy swym panu - a co najtragiczniej do­świadczy Aldonza, pogwałcona dziewka bez przyszłości, w której szalony Don Kichot rozbudzi znów nadzieję... "Bo mo­że największym z szaleństw jest branie życia takim, jakie ono jest, a nie jakim być powinno?" Cervantes brał je, jakim było, przez swego Don Kichota nam pod­powiada, byśmy może zmierzyli się tym, co być powinno. Pisarz z rzeczywistością splótł wytwór własnej wyobraźni, któ­rych Don Kichot już nie rozróżnia, tra­cąc "zdrowy rozum", ale nie tracąc na­szego szacunku i podziwu dla szlachet­nej wzniosłości jego poczynań. Tak przy­najmniej widzimy to w teatrze, jak wspomniałem - istotnym dla reżysera, skoro dla więziennych scenek Cervantesa wyznaczył to samo, centralne miej­sce, jakby wynurzające się z ciemności.

Jak żyć? Jeśli musical skłania do ta­kiej właśnie refleksji, jest to sukcesem przedstawienia. Czy jednak musi przy tym nużyć? W "Rozrywce" trafia się to nam chyba po raz pierwszy.

Coś przeoczył sam reżyser, bo tempo w nazbyt wielu momentach siada. Spo­ro tu bardzo dopracowanych szczególi­ków i wiele sytuacji nie spuentowa­nych, nie spiętych jakąś klamrą. Obok przepięknej, pomysłowej w ruchu (bra­wo dla Juliana Hasieja) sceny z wiatra­kami, czy intrygującej - z Rycerzami Zwierciadeł, brawurowych (w domu Don Kichota, albo, gdy Aldonza odbiera list), trafiają się i najzupełniej puste (przemarsz inkwizytorów) i bez wyrazu (z Maurami). Zdaje się też, że nie z wszy­stkimi artystami pracował reżyser rów­no. A może po prostu "Człowiek z La Manchy" sygnalizuje, że Teatr Rozryw­ki, po bardzo wysoko wyśrubowanym poziomie dotychczasowych swych reali­zacji staje przed swoistym murem? Jeśli bywało świetnie, tylko dobrze - znaczy już mało. Ogromnie cieszyli nas dotąd chorzowscy artyści. Teraz czuję pewien niedosyt. Co z tego, że Sabina Olbrich przepiękny ma głos i znakomicie nim operuje, skoro aktorstwa nie zdołał re­żyser wskrzesić w niej żadnego?

Imponował Stanisław Ptak. Szczegól­nie pięknie śpiewa liryczniejsze frag­menty swej partii; jak najsłodsza modli­twa brzmi jego "Dulcynea". Podziwiam też kondycję. Nie dlatego, że artysta przez dwie i pół godziny, bez przerwy jest na scenie. Imponuje konsekwencja z jaką buduje swą rolę i to niezwykle, pio­runujące przez dawkę człowieczeństwa, życiowego doświadczenia, przeistaczanie się Cervantesa w Don Kichota. Ptak gra inaczej, niż pozostali, innym gestem, specyficznym krokiem. I śpiewa inaczej. To wspaniale buduje inność, jaka posta­ci Don Kichota jest bezwzględnie potrzebna. Inaczej też mówi, przeciągając nieco słowa w operetkowej manierze. Ale tego środka używa w nadmiarze (gdzie był reżyser?), co w pewnych mo­mentach nazbyt nuży. Na zawsze zapa­miętam z tego przedstawienia Ptakowe - bardzo własne Pana Stanisława, wręcz intymne - "Dulcyneę" i "Śnić sen". I to, jak ów bardzo nostalgiczny, pełen niesamowitego wyrazu śpiew, swo­im życiem dopełnili (podchwycili legen­dę?) mulnicy.

Po Aldonzie w wykonaniu Marii Mey­er obiecywałem sobie więcej. Pewnie, trudno grać bez odzewu. Więzienni kompani bynajmniej go nie dawali, ale nie wiem czemu Aldonzę gra artystka aż takim krzykiem i gestami, to jakby z Evity, to z Sally Bowles. Wielką Marię Meyer odnalazłem dopiero w chwili, gdy jej Aldonza uwierzyła w Dulcyneę; od­tąd dopiero przeżyłem wielką i przejmu­jącą kreację. Rola Służącego-Sancho Pansy wydaje się dużo łatwiejsza, także do... przerysowania. Jacenty Jędrusik grał wszakże z olbrzymią dyscypliną, ale nie porwał wokalnie. Z pozostałych, dużo mniejszych ról, jedynie Marta Tadla jako Gospodyni w pełni podobać mo­gła się i aktorsko i wokalnie.

Nie wiem jaki był tamten "Człowiek z La Manchy". Dla Operetki Śląskiej sta­nowił pewną cezurę. Ten "Rozrywce" też, jak sądzę, pewną wyznacza. Może nadszedł czas obsadzania musicali dro­gą konkursu? Tak uczyniono w Rado­miu, z satysfakcjonującym rezultatem. Musical musi być jednakowo znakomi­cie - i zagrany, i zaśpiewany. Proszę to stwierdzenie potraktować mniej jako ocenę, a bardziej jako pretekst do pew­nej perspektywicznej refleksji. Bo nie ma wątpliwości, że w "Rozrywce" jest bardzo dobrze. Idzie o to, by dalej było najlepiej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji